środa, 8 czerwca 2016

Rozdział 21. koniec

Termin mojego porodu zbliżał się nieubłaganie szybko. 4 tygodnie do końca to niby mało, ale w naszym przypadku to nadal była wieczność. Krew od dawców, którzy z dobrego serca postanowili pomóc naszemu choremu synowi, nie wystarczała. Choroba była złośliwa, uparta. Nie dawała za wygraną. Jedynym ratunkiem była krew pępowinowa od szkraba, który wciąż zamieszkiwał pod moim sercem. 
Jak co dzień, postanowiłam wybrać się do szpitala. Z racji mego zaawansowanego stanu było mi ciężko. Chodzenie jak i inne czynności sprawiały mi ogromną trudność, ale czym to było wobec Kajtka. 
Bartosz wrócił do grania. Bartosz pojechał z kadrą na mecze towarzyskie do Bułgarii. Bartosz wytrzymał bez siatkówki zaledwie kilka tygodni. 
Byłam zła, miałam ochotę go udusić, ale przecież...nie mogłam trzymać go w domu! On przeżywał wszystko tak samo jak ja, ale nie mogłam odizolować swego męża od siatkówki. To była jego pasja. 
Przekraczając próg oddziału onkologii i hematologii dziecięcej w Rzeszowie, niczego jeszcze nieświadoma zmierzałam dość żwawo, o dziwo, w kierunku drzwi do sali chorych, w której przebywał nasz syn. Nie zdążyłam nawet złapać za klamkę, a nagle ów drzwi otworzyły się gwałtownie przed mym nosem a w nich pojawił się lekarz. 
Nie chciał mnie wpuścić do Kajetana a jedynie bez słowa, chwycił za mą dłoń i zaprowadził do pokoju lekarskiego. 

-To koniec pani Moniko, chłopiec nie doczeka. Jest mi bardzo przykro, ale myślę, że to kwestia godzin. Jego stan pogarsza się z minuty na minutę. Proszę zadzwonić po męża, bliskich...niech pożegnają się z Kajetanem.-odparł błądząc wzrokiem po swym biurku. Nie spojrzał na mnie. Zupełnie tak jakby się bał...tak, on się bał. Bał się, bo Kajetan był dla niego równie ważny. Był jego pierwszym pacjentem w tak młodym wieku, chorym na białaczkę limfoblastyczną. To co do mnie powiedział zupełnie przeszło gdzieś obok, nie dotarło do mnie. Co on w ogóle gada? To jakieś chore... Uśmiechnęłam się tylko, kręcąc głową.

-Mogę wejść do syna?-wskazałam palcem na drzwi, chcąc jak najszybciej wyjść

-Pani Moniko, Kajetan umiera. Nie ma już ratunku.-powtórzył głośniej i bardziej stanowczo niż przed chwilą co mnie bardzo poruszyło.

-Słucham? Pan jest niepoważny? Przecież ja zaraz rodzę, dziecko przyjdzie na świat i pomoże Kajtkowi, tak? Sami tak mówiliście! Do cholery! Dlaczego pan mówi mi teraz takie rzeczy?!-wpadłam w szał, zaczęłam krzyczeć. Wstałam gwałtownie z fotela, podchodząc szybko do wyjścia. Doktor zaszedł mnie od tyłu, łapiąc za ramiona.

-Przegraliśmy. Wszyscy. Nic już się nie da zrobić.-szepnął, przytulając mnie do siebie. Teraz dopiero zrozumiałam, ale nie płakałam... Ja przyjęłam to spokojnie. Zamknęłam oczy, zatapiając się w ramieniu młodego mężczyzny...

(...)

Parę tygodni temu na świat przyszła nasza córka, Aurelia Kurek. 
Mała urodziła się zdrowa, piękna i dosyć duża. 
Niestety dokładnie miesiąc temu z tego świata odeszło również nasze pierwsze dziecko. 
Zdążyliśmy się pożegnać. Bartek zdążył przyjechać z Bułgarii, nasi rodzice oraz znajomi znaleźli się w mgnieniu oka w szpitalu i żadne z nas nie opuściło go do ostatniej chwili jego życia. Kajtuś chwilę przed śmiercią powiedział, byśmy kochali to maleństwo tak samo mocno jak jego a wtedy będzie ono najszczęśliwszym dzieckiem na świecie...
Nie zdążyliśmy jedynie wyznać mu prawdy, że był on naprawdę nasz, że to ja go urodziłam. Nie powiedzieliśmy Kajtkowi tego i będę do końca swojego życia mieć pretensje o to do siebie. 
Myślę jedynie, i tym się pocieszam, że on wiedział już dawno o wszystkim a może po prostu czekał aż powiemy o tym. Nie doczekał niestety...
Między mną a Bartoszem wiele się zmieniło. Po porodzie i kilkudniowym pobycie w szpitalu, wróciłyśmy z Aurelką do domu, ale w tym samym momencie podjęliśmy z Bartkiem decyzję o rozstaniu. Spakował się i wyprowadził do naszego domu, który niedawno wybudowano. My zostałyśmy w starym mieszkaniu. Zbyt wiele się wydarzyło, zbyt wiele złego. Ciągłe obwinianie też, jeden drugiego, nie ułatwiało sprawy...Wiemy doskonale, że Kajtkowi się to nie podoba, że chciałby byśmy byli teraz we trójkę razem, ale póki co to niemożliwe...Nie rozeszliśmy się na zawsze. Nawet żadne z nas nie wniosło pozwu o rozwód. Po prostu potrzebowaliśmy pobyć osobno, zaleczyć stare rany, które prawdopodobnie długo się nie zabliźnią. 
Nie ma nic gorszego dla rodziców jak strata dziecka. To nie tak powinno być, to dzieci powinny grzebać swoich rodziców, nie na odwrót.
Niestety los bywa okrutny.
Dzisiaj mam ją. Mam małą Aurelkę, która jest identyczna jak jej straszy brat. On wyglądał tak samo...
Bartosz często odwiedza córkę a ja mu w żaden sposób nie utrudniam kontaktów. Nie mogłabym. 
Obiecaliśmy sobie oraz Kajetanowi, że będziemy najlepszymi rodzicami dla Aurelii i dotrzymamy słowa. Paradoksalnie, Bóg dał nam drugą szansę. Zabrał nam jedno, ale dał drugie. Teraz możemy w pełni naprawić swoje błędy i grzechy. Mamy nadzieję, że Kajtek patrząc na nas z Góry jest szczęśliwy i dumny, no i że kiedyś całą czwórką się Tam spotkamy i w końcu będziemy żyć razem długo i szczęśliwie, bo tutaj na ziemi nie było nam to dane.



^O^
Ależ mnie tutaj nie było...
Przepraszam, że tak to wygląda, ale postanowiłam jakoś to skończyć a pisanie dalej nie wchodziło w grę, gdyż w moim życiu od kilku miesięcy bardzo dużo się zmieniło...Czekają mnie wielkie zmiany niedługo, tak więc oświadczam oficjalnie, że już nigdy więcej nie napiszę żadnego opowiadania. Zwyczajnie nie będę mieć na to czasu.
Mam nadzieję, że mi wybaczycie i Was gorąco pozdrawiam! :* <3
Cześć!