niedziela, 29 listopada 2015

Rozdział 7.

Mijały dni i tygodnie. W naszym życiu w tym czasie nie wydarzyło się w zasadzie nic szczególnego. No może poza tym, że porzuciłam pracę w Domu Dziecka. Spanikowałam, stchórzyłam...nie wiem jak to nazwać. Postawiłam na prywatny gabinet psychiatryczny oraz etat w szpitalu i tym tylko starałam się zaprzątnąć swą głowę tylko po to by nie myśleć o Kajetanie, który to przecież jest naszym dzieckiem, więc powinnam robić wszystko, aby przy nim teraz być. Mimo wszystko!
Tak się nie da, lekarz psychiatra nie potrafił zapanować sam nad swoją psychiką. To jest chore.
Bartosz nie mógł zrozumieć mojej rezygnacji, bo przecież tak bardzo chciałam by Kajtek był nasz.
Chciałam, ale to było zanim dowiedzieliśmy się prawdy. Prawdy, że on jest naprawdę nasz.
Ja przestałam nawet go odwiedzać bez wcześniejszego wyjaśnienia. Znowu porzuciłam tego chłopca i to po raz kolejny świadomie. Bartek starał się mnie w tym wspierać jako mąż, przyjaciel, życiowy partner. Takie było jego zadanie. Miałam wrażenie, że nawet trochę pojął mój stan, ale przecież tylko udawał. Udawał, bo po każdym treningu szedł do Kajtka. Szedł i spędzał z nim czas a na  pytanie "Co z Monią?", odpowiadał że się rozchorowałam i nie chcę go zarazić, albo też, że musiałam służbowo wyjechać. Początkowo nie miałam o tym pojęcia, ale któregoś dnia zupełnie przypadkiem zauważyłam, idąc z supermarketu, wychodzącego Bartka właśnie z Domu Dziecka.
Nawet się nie zapierał, kiedy to w domu spytałam co tam robił. Od razu, bez owijania w bawełnę wszystko mi opowiedział. Może z zewnątrz nie było tego po mnie widać, ale w środku strasznie się cieszyłam, że choć on trzeźwo myślał.
Na liście małżeństw oczekujących na możliwość adopcji oczywiście widnieliśmy, ale musieliśmy swoje odczekać. Swoje w tym przypadku to kilka lat, więc nawet przestałam o tym myśleć.
Na mym telefonie ponownie wyświetliło się nieodebrane połączenie od chłopca. Wiedziałam, że jak odbiorę to się rozkleję i załamię. To było ponad moje siły już. Pomagałam innym ludziom, ale samej sobie nie potrafiłam.
Siedziałam na kanapie w salonie, zatapiając swe smutki w lampce wina. Kurka znowu nie było, tym razem wyjechał z Asseco do Niemiec na rozgrywki, więc zapowiadał się kolejny samotny wieczór.
Film w telewizji, który to wcale mnie nie zainteresował jednak leciał tylko po to by po mieszkaniu roznosił się jakiś dźwięk. Nie lubiłam ciszy. Dobijała mnie jeszcze bardziej.
Rozmyślałam o różnych rzeczach, dzierżąc w dłoni alkohol. Dopiero na ziemię sprowadziło mnie głośne pukanie do drzwi, jak się zaraz okazało były to Iwona Ignaczak i Monika Król, które to nasłał na mnie mój kochany mąż.
Wiedziały, że coś jest nie tak już wcześniej, bo przestałam przychodzić na mecze i wspólne spotkania a przecież nigdy tego nie robiłam. Zawsze byłam obecna.

-Mooonia, co się dzieje?-dziewczyna Drzyzgi zasiadła obok, obejmując mnie ramieniem

-Kochana moja...-Iwona przykucnęła naprzeciw, dłonie kładąc na moich kolanach

-Jest okej.-odparłam, tępo wpatrując się w podłogę

-Nie jest, Bartek nam powiedział...-Ignaczakowa nie wiedziała jak skonstruować zdanie by zabrzmiało dobrze i broń Boże jakoś mnie nie uraziło

-Nie uciekaj od Kajtusia, on ciebie potrzebuje. Potrzebuje, bo jesteś jego mamą. Nie każ mu myśleć, że zrobił coś nie tak skoro nie przychodzisz.-delikatnym tonem rzekła Monika, która to opuszkami palców gładziła me ramię

Miała całkowitą rację, ja o tym wiedziałam. Każde jej słowo było w 100 procentach trafione.
Pociągnęłam nosem by zaraz się odezwać.

-Jesteście naprawdę kochane. Cieszę się, że was mam.-uśmiechnęłam się lekko, ukradkiem ocierając pojedynczą łezkę, wydostającą się z oka

-Nie dziękuj nam  tylko swojemu mężowi, który strasznie cię kocha i martwi się o ciebie jak cholera.-dodała 37-latka, siadając z drugiej strony, tak że zaraz znalazłam się w objęciach dwóch kobiet

Ich obecność, ich słowa sprawiły, że dostałam mega kopa. To się nazywa przyjaźń.
Spędziłyśmy razem całą noc na rozmowach, wspólnym oglądaniu filmów.
Trochę jakby mi przeszło a po powrocie Bartosza na powitanie na lotnisku nie powiedziałam nic innego jak tylko DZIĘKUJĘ. Za to, że był,jest i będzie. Za to, że tak bardzo mnie kocha i okazuje to na każdym kroku mimo tylu lat razem. Nic się nie zmieniło, nic się nie wypaliło.


-Dobrze widzieć cię znowu uśmiechniętą.-zagadnął już w sypialni, kiedy to rozpakowywałam jego rzeczy i chowałam do szafy

-Dobrze jest się znowu uśmiechać.-na mej twarzy po raz kolejny tego dnia zagościł ogromny uśmiech-Zadzwoniłam do niego.-powiedziałam, zamykając szafę a pustą walizkę upchałam pod łoże

-I co?-spytał wyraźnie zaciekawiony, rzucając się brzuchem na łóżko a kiedy już leżał to rękoma podparł głowę i wpatrywał się we mnie, oczekując na odpowiedź

-Idziesz jutro z nami na spacer? Dostałam zgodę od jego opiekuna, możemy wziąć go na 2 godziny po szkole.-ułożyłam się wygodnie obok by poczuć zaraz jak jego wielka ręka przygniata mój brzuch

-Jasne, z chęcią z wami pójdę.-szepnął mi do ucha, przymykając powieki-Ej!-poderwał się nagle jakby do jego głowy wpadła genialna myśl-To będzie nasz pierwszy raz!

-Pierwszy raz?-zmarszczyłam brwi, układając drobną dłoń na jego policzku

-Pierwszy raz we troje, jak prawdziwa rodzina.-zaśmiał się, pochylając nade mną po to by złożyć na ustach czuły pocałunek

-Podoba mi się to.-zachichotałam, przygryzając jego wargę

-Konkretnie to...-szepnął, całując kolejny raz z rzędu-czy spacer we troje?-i na to również nie omieszkał ponowić czynności sprzed chwili

-I to i to.-ręce oplotłam na jego szyi kiedy to całkowicie zawisł nade mną

Bliskość jego ciała przyprawiała mnie o dreszcze, bliskość jego ust o przyjemne ciepło na sercu...
I pomyśleć, że ten wielki mięśniak potrafi jednak tak bardzo kochać. I to już nie tylko mnie a także naszego syna.
Kiedy ja się poddałam i uciekłam, on dalej był przy nim. Był i pokazał mi tym samym, że się myliłam wcześniej. Pokazał, że mu zależało i zależy a słowa sprzed prawie 12 lat były tylko słowami niedojrzałego chłopaczka, który musiał po prostu dorosnąć.


^O^
Jestem :)
Coś czuję, że chyba wena mi wraca, bo jakoś lekko mi się napisało ten rozdział :)
Przepraszam was za zaległości na waszych blogach, ale serio, laptopa biorę w ręce tylko raz w tygodniu! :)
Obiecuję, że nadrobię ^^
Pozdrawiam i zapraszam do komentowania <3

sobota, 21 listopada 2015

Rozdział 6.

-Zrobimy to, jeśli tak bardzo tego chcesz,umów  nas na rozmowę w Domu Dziecka.-szepnął, zachodząc mnie od tyłu. Swe duże dłonie ułożył na mych biodrach, nos zatapiając w pachnących włosach.

-Ty też musisz tego chcieć.-rzekłam dosyć beznamiętnie, krojąc warzywa na zupę

-Chcę. Chcę, bo Ty tego chcesz. Niczego więcej nie potrzeba.-czarodziej, istny czarodziej. Wszystkie jego słowa działały na mnie jak zaklęcia. Uśmiechnęłam się niezauważalnie, by kiwnąć tylko głową na znak zrozumienia.
Niedługo potem zadzwoniłam do kierownika placówki, umawiając nas na spotkanie. Miało odbyć się dnia następnego, więc bez chwili zastanowienia zaczęłam szykować wszystkie dokumenty jakie były nam potrzebne. Akta urodzenia, akt ślubu, zaświadczenie o stałym zameldowaniu i świadectwa zatrudnienia.
W głębi  powtarzałam sobie, że to tylko formalności, że skoro Kajetan nas lubi to nie będzie żadnych przeszkód a przecież doskonale znałam przepisy! Doskonale wiedziałam, że to nie jest pstryknięcie palcem. Wiedziałam, że nie będzie łatwo, że znajdzie się jakiś haczyk i oczywiście takowy był już na samym starcie.

(...)

Wchodząc do gabinetu dyrektora, czułam jak pot zalewa mnie od środka. Ostatni raz stresowałam się tak na obronie pracy magisterskiej. Bartosz, widząc to złapał mą dłoń, ściskając mocno.
Tak bardzo chcieliśmy, by wszystko szło po naszej myśli!
Wszystkie dokumenty zawędrowały w dłonie mężczyzny. Przeglądał je bacznie, odkładając każdy z nich raz po raz na bok aż w końcu natrafił na nasz akt małżeństwa. To było coś co mogło nas na długi okres wykluczyć z walki o adopcję. A przecież mogliśmy to tak dawno zrobić...Wtedy jednak o tym nie myśleliśmy.

-Państwo są małżeństwem od 3 miesięcy.-zauważył, kładąc papierek przed sobą


W tym momencie doszło do mnie coś co wcześniej umknęło mej uwadze. Przymknęłam powieki a dłońmi zakryłam twarz, próbując zakryć grymas jaki wtedy się na niej malował.

-Coś nie tak?-dopytał Bartek, wyraźnie zaciekawiony tym co ma nam dalej do przekazania

-Aby móc się starać o adopcję dziecka trzeba być małżeństwem z pięcioletnim stażem.

Było mi tak strasznie głupio, bo wiedziałam. Wiedziałam a chyba nie chciałam pamiętać o tak ważnej kwestii. Kurka zatkało a ja, próbując jakoś wybrnąć szybko zaczęłam:

-Jesteśmy parą od 13 lat, żyjemy ze sobą tak naprawdę od 9. Czy to nie wystarczy? Pół życia spędziliśmy w parze a te 3 miesiące...To jest naprawdę ważne?-uniosłam brew ku górze, palcami przeczesując długie, opadające na ramiona włosy-Panie Tomaszu, pan mnie zna...ja...

-Znam i to nawet bardzo dobrze, ale przepisów nie obiegniemy. 5 lat w małżeństwie to jest swoisty gwarant tego, że dziecko posyłane jest w pewny punkt, tym bardziej, że Kajetan był już raz adoptowany jak był niemowlakiem. Musimy być na 100 a nawet 200 procent pewni, pani Moniko.-mówił, gestykulując rękoma. Wypowiadając ostatnie zdanie, wyjął dokumenty Kajetana, które były zawarte w teczce.

-On był adoptowany? To ludzie, którzy zginęli w wypadku samochodowym nie byli jego prawdziwymi rodzicami?-zainteresowany Kurek, próbował dowiedzieć się jak najwięcej a mi zapaliła się jakaś dziwna lampka ostrzegawcza.

-Nie, adoptowali go z Domu Dziecka w Nysie jak miał 2 miesiące.-szepnął mężczyzna, gdyż po prawdzie nie powinien nam udzielać takich wiadomości, dlatego mówił po cichu

-Jezus Maria.-jęknęłam, podrywając się na równe nogi-Bartek...-swój zaniepokojony wzrok wbiłam w męża, do którego chyba owe informacje jeszcze nie docierały...

-Coś się stało?-pan Tomasz patrzył na mnie pytająco jakby chciał ze mnie wyczytać wszystkie emocje, których w tamtej chwili było mnóstwo i nie wiedziałam co było silniejsze...czy szczęście, czy rozpacz, czy znowu obwinianie siebie o wszystko...

 -Ja wiem, że nie powinnam pana o to prosić, ale czy mógłby pan ujawnić nam akt urodzenia Kajetana, ten pierwszy...?- usiadłam, nerwowo stukając obcasem o panele podłogowe

-Pani Moniko, ja i tak dużo wam powiedziałem...-próbował się wykręcić i nie dziwiłam mu się, bo przecież gdyby to wyszło na jaw to mógłby polecieć stąd dyscyplinarnie, ale jednak po chwili przetarł buzię dłonią, wzdychając ciężko. Wyjął  z białej teczki to o co prosiłam, podając bez spoglądania na kartkę-Ale to zostaje między nami, robię to, bo mam do pani zaufanie.

Po zajrzeniu w odpowiednią rubrykę, od razu przekazałam akt Bartoszowi. Ja już wiedziałam, on nie chciał tego przyjąć do świadomości.
Co myśmy narobili...Nasze dziecko z naszej winy tyle przeszło. Stracił nas, stracił ludzi, którzy go adoptowali, pokochali jak swoje, dali prawdziwy dom, wychowywali latami. Stracił wszystko co mógł a ja w tej chwili bałam się spojrzeć mu w oczy. Mimo tego, że on nie wiedział, bo niby skąd mógł wiedzieć, nie pamiętał nas, był za mały...
Mieliśmy teraz zadośćuczynić?
Bez słowa schował wszystko do teczki i wyszliśmy, żegnając się uprzednio.
Po drodze nie zamieniliśmy ze sobą nawet słowa. To był wielki szok, ale chyba też jakiś znak.
Odnaleźliśmy go po tylu latach i to w jakich okolicznościach. Ja...nawet nie wiedziałam co mam powiedzieć gdy do mnie dzwonił i pytał kiedy przyjdę na zajęcia grupowe, bo nie może się doczekać. Czułam się cholernie źle, bo znowu nawaliłam jako matka. Zawiodłam swoje dziecko na całej linii. Oboje zawiedliśmy. Oboje sprawiliśmy, że nasz syn miał ciężkie życie.
I mimo tego, że przecież postąpiliśmy źle to Bóg dał nam szansę. Szansę by to naprawić, ale niestety nie dał nam już wskazówek jak to zrobić. Musieliśmy na wszystko wpaść sami a to było mega ciężkie.


^O^
Hello everyone! :)
Znowu nie jestem zadowolona -,-
Modlę się tylko, by mi wena powróciła, bo to pozostawia dużo do życzenia...
Nie wiem cóż więcej wam powiedzieć?!
A! Postaram się by następny był dużo, dużo lepszy!

PS Brawo dla dwóch czytelniczek, które domyśliły się o co biega ^^

sobota, 14 listopada 2015

Rozdział 5.

Minęło kilka miesięcy .Na ostatniej wizycie u lekarza dowiedziałam się, że niestety dzieci już mieć nie będę z powodu niedrożności jajowodów. Przeżyłam szok. Czułam się jak już nic nie warta kobieta. Jak jedno wielkie NIC. W tamtej chwili doszło do mnie również to, że to może być swego rodzaju kara. Kara za to, że oddaliśmy swoje pierwsze dziecko do adopcji.
Ta myśl ciągle mi towarzyszyła. Załamałabym się, ale przy życiu trzymał mnie ukochany, rodzina, znajomi i Kajtek, który to każdego dnia, podczas wspólnych zajęć wywoływał na mej twarzy wielki uśmiech.
Dwa miesiące temu, czyli 1. lipca 2016 roku, wzięliśmy cichy ślub w rzeszowskim Urzędzie Stanu Cywilnego, na którym obecni byli tylko nasi rodzice, brat Bartka oraz Nowakowscy i Ignaczaki, jako najlepsi i najbliżsi przyjaciele. To było i jest nam potrzebne niczym tlen do życia. Przysięgłam sobie, że jak tylko całkowicie do siebie dojdę to zastanowimy się poważnie o adopcji. Żadnej innej opcji by mieć dziecko nie braliśmy pod uwagę.
Życie układa się niesamowicie dziwnie i my jesteśmy na to idealnym przykładem, bo przecież nasze plany wyglądały zupełnie inaczej. Miał być uroczysty ślub kościelny, huczne wesele a potem gromadka dzieciaczków i życie razem długo i szczęśliwie. Takie love story z  happy endem.
Nic z tego.
Jest pogmatwane życie, cichy ślub i uporczywa walka.
Walka o normalność w naszym związku, której od lat nie ma.
Na ubiegłych Igrzyskach Olimpijskich w Rio de Janeiro chłopcy wywalczyli mistrzostwo, więc mogę z dumą rzec, iż jestem żoną Mistrza Olimpijskiego. Jak to pięknie brzmi!
Medal znalazł swoje honorowe i zaszczytne miejsce nad naszym łóżkiem sypialnianym, co za tym idzie nikt poza nami dwojga nie może go zobaczyć, ale to był pomysł Bartosza i niech tak zostanie. Obok tego świecidełka jest coś jeszcze a mianowicie akt ślubu oprawiony w ramkę. Miło się zasypia, mając coś takiego nad głową. To przypomina nam o rzeczach, które w życiu się naprawdę udały.
W niewielkiej przerwie pomiędzy końcem sezonu reprezentacyjnego a początkiem sezonu klubowego wybraliśmy się na spóźnioną podróż poślubną i to nie za granicę. Żadne Hawaje, Seszele, Karaiby czy Egipt. Nic z tych rzeczy. Po raz pierwszy od lat zdecydowaliśmy się pojechać w polskie góry a konkretniej do Zakopanego. Ten klimat, ci ludzie, te widoki...Nie do opisania.
Nie trzeba nam było palm i 40 stopni ciepła. Nie o to już chodziło.
3. doba w hotelu Crocus mijała nam w przyjemnej atmosferze. Po odprężającej kąpieli w jacuzzi i bogatej kolacji wyszliśmy na spacer, chadzając po Krupówkach.
Chłodne powietrze drażniło me policzka, co powodowało dosyć nieprzyjemne uczucie pieczenia.

-Wracajmy już, zimno mi.-zaproponowałam, pocierając zmarznięte polika

-Co ty gadasz, końcówka lata, piękny wrzesień, 8 stopni wieczorem, na górach trochę śniegu a ty chcesz wracać do ciepłego hotelu pod puchową pierzynkę?!-zarechotał, obejmując mnie ramieniem w pasie-A mówiłem, polecimy do Turcji to NIE, bo pani chce w Polsce a jak już jesteśmy w tej Polsce to pani zimno i chce wracać do hotelu zamiast zwiedzać piękne zakątki.-marudził, naśladując mój głos

-W łeb zarobisz!-parsknęłam, świrując teatralnie oczyma

-Pięknie się odzywasz do mężusia, pięknie.-kiwał głową, zaciskając szczękę-Jakby to teściowa słyszała co jej córcia mówi to ja nie wiem...-skrzyżował ręce na klatce piersiowej, siadając gwałtownie na ławce . Wzrok skierował ku górze, próbując ukryć swój cwaniakowaty uśmieszek a palcami stukał o kolana.

-O jojku! Już, pędź do teściowej na skargę! Biedny Bartunio, jeju, jeju.-pogłaskałam go po głowie, śmiejąc się głośno-A pro po Turcji. Obiecałam Monice, że w lutym przylecę na urodziny Poli. Ty pewnie nie będziesz mógł?-zerknęłam spod oka, zasiadając obok

-No pewnie, że nie. Sezon w pełni wtedy, ale leć i baw się dobrze.-zamknąwszy oczy, oparł się wygodnie, napawając chwilą ciszy jaka zapadła na ulicy stolicy Tatr.
Uczyniłam to samo. Mały czillaucik, który jednak nie trwał długo, bo przerwał go dźwięk mego telefonu.

-Słucham ciebie Kajtuś? Kiedy wracam? No za jakieś 4 dni będę...będziemy. A co u ciebie? Jak w szkole? Aha! Nie zapomnij o piątkowym sprawdzianie z angielskiego! No ja myślę, że się uczyłeś. Zobaczymy jaką ocenę dostaniesz. No pa, później się odezwę! Albo jutro po południu. No, buźka.-trajkotałam jak prawdziwa mamuśka, czemu przysłuchiwał się bacznie Kurek, ze zdziwieniem marszcząc brwi.

-Moniaaaaa....-przeciągnął, przyglądając mi się bacznie

-No co się gapisz jak ciele w malowane wrota?-zajęłam, chowając komórkę w kieszeń kurtki

-Ty dobrze wiesz.-zmrużył oczy, wkładając palec wskazujący do ust by zaraz zagryźć paznokieć. Z wyrazu jego twarzy mogłam się dowiedzieć, że teraz myśli o czymś i to bardzo dokładnie.

Nie zadawałam więcej pytań a jedynie wstałam i ruszyłam przed siebie, nie czekając na niego. Szłam w kierunku Crocusa dosyć wolnym krokiem, więc chwilę potem Kurek wyrównał ze mną. Cała droga minęła nam bez słowa a w zasadzie to nawet już w naszym apartamencie nie rozmawialiśmy ze sobą. Naprawdę nie wiedziałam o co mu chodziło. Wydawał się być czymś naprawdę zamyślonym.
Wskoczyłam pod prysznic, napawając się ciepłą wodą, spływającą po mym nagim ciele, umyłam głowę a gdy wyszłam z łazienki to owinięta ręcznikiem zasiadłam na łóżku, smarując nogi pachnącym balsamem do ciała.

-Ty chcesz go adoptować.-powiedział nagle, wyłaniając się zza gazety, którą to niby czytał uparcie od ponad pół godziny
 Z wrażenia tubka wyleciała mi z dłoni a serce zaczęło walić młotem. Bałam się tej rozmowy i w głębi modliłam się o to by nigdy tego nie poruszył. A jednak.

-Bez twojej zgody i chęci działać nie będę. To ma być nasza wspólna decyzja. Musimy oboje tego chcieć.-szepnęłam, spuszczając wzrok

-On ma 11 lat. Te wszystkie procedury adopcyjne trwają nieraz latami i niekiedy wcale się nie udaje. Chcesz temu dzieciakowi narobić nadziei na to, że będzie miał znowu prawdziwą rodzinę?-poderwał się, odkładając gazetę na stolik.-Monia, ty już jemu narobiłaś nadziei. Gdyby tak nie było to nie traktował by ciebie jak matkę.-kucnął przede mną, chwytając za dłonie-Spójrz na mnie.-dodał, unosząc palcem mój podbródek

-Nie wiem jak to się stało kochanie...nie wiem. Ja go po prostu pokochałam. Nie potrafię tego wyjaśnić.-pociągnęłam nosem, czując jak mój głos zaczyna się łamać-Wiem, że chciałbyś mieć nasze dziecko, maleństwo, które ja urodzę, które będzie cząstką nas dwojga, ale niestety nie dam rady. Nie mogę. Przepraszam.-mówiąc te słowa, nerwowo nakręcałam skrawek ręcznika na palec a zaraz robiłam to samo z mokrymi jeszcze kosmykami włosów

-Ciii....to ja przepraszam.

-Za co?

-Nieważne teraz...nieważne.-uśmiechnął się delikatnie, składając na mym czole czuły pocałunek.

Powrót do Rzeszowa wiązał się z powrotem do rzeczywistości, do pracy, zajęć codziennych a przede wszystkim z powrotem do Domu Dziecka, który stał się moim drugim domem a wszyscy moi podopieczni-rodziną.


^O^
Czizas! Przepraszam Was za to na górze, ale wena mi zwiała! Pisałam ten rozdział tydzień i ledwo, ledwo go teraz skończyłam. Nawet długością nie grzeszy! Boże, aż mi wstyd :O
A teraz tak z innej beczki-łączę się w bólu z rodzinami ofiar ataku terrorystycznego w Paryżu. Co się dzieje to przechodzi ludzkie pojęcie :( 
#pray4paris
#pray4france 

piątek, 6 listopada 2015

Rozdział 4.

Zapowiadał się piękny poranek. Pobudka a obok mężczyzna twojego życia i świadomość tego, że być może się udało. 
Nie pozostało mi nic innego jak tylko wymknąć się po cichu z łóżka, udać się do łazienki i wykonać kolejny test. Miesiączka się spóźniała, samopoczucie było nie najlepsze, więc to musiało być to!
Nie...znowu nic. Jedna kreska. Drugi test wykonany niedługo potem potwierdził, że ciąży nie ma i nie było. 
To już tak długo trwało...
W szlafroku krążyłam po kuchni, szykując śniadanie dla nas dwojga. Dzisiaj nie musiałam iść do pracy a Bartek dalej był na zwolnieniu lekarskim, chodził jedynie na rehabilitacje.
Zaparzyłam kawę, usmażyłam omlet i wszystko to postawiłam na stole.
Usiadłam, biorąc kubek z gorącym napojem w dłonie. Odpłynęłam wraz z przemyśleniami. Pora zapisać się do ginekologa. Może ze mną było coś nie tak, że nie mogłam tak długo zajść w ciążę? Prawie pół roku starań na marne? Coś musiało być na rzeczy...

-O czym tak myślisz?-zapytał, przeciągając się w drzwiach. Przetarł leniwie zaspaną twarz, zasiadając obok-Dawno wstałaś? Jest dopiero po 8...

-Tak, dawno...Jedz, bo ostygnie.-uśmiechnęłam się lekko, upijając łyk kawy

-A ty nie jesz?-zagadnął, smarując kromkę chleba masłem

-Nie...tak. To znaczy, nie jestem głodna...-spuściłam wzrok a ten już wiedział co jest grane. Nie musiał zadawać więcej pytań. Wszystko było wiadome.

-Ej, uśmiechnij się! Pójdziemy do lekarza, dowiemy się co i jak. Może po prostu za bardzo się staramy.-chwycił mą dłoń, posyłając pocieszające spojrzenie. Kiwnęłam tylko na znak zrozumienia. 

-Baaarteeek...

-No?-wydukał, przeżuwając akurat to co miał w buzi

-Czemu my nie weźmiemy ślubu?-nie wiem co mnie napadło. To przyszło mi do głowy zupełnie znikąd, ale czułam, że w tym momencie to bardzo ważne i chyba potrzebne.

-Ślub?!-zdziwiony o mało co nie zadławił się kawą, którą to właśnie popijał-Kurde, Monia...naprawdę chcesz wziąć ślub?-mierzył mnie spojrzeniem, drapiąc się po głowie

-No a ile chcesz żyć na kocią łapę? Zaraz stuknie nam po 28 lat.-zauważyłam, okręcając na palcu pierścionek zaręczynowy-Co jeśli nie zajdę w ciążę, jeśli nie urodzę ci dziecka...? Wtedy w grę wchodzi adopcja a do tego potrzebny jest ślub.-odparłam, tkwiąc wzrok w kafelkach podłogowych 

-Nie zakładaj już najgorszego! Poza tym...myślę, że za bardzo angażujesz się w relacje z tymi dziećmi. Nie powinnaś tego robić...Jeśli masz wyrzuty sumienia to nie próbuj zagłuszać ich pomagając dzieciakom z bidula.-ależ mnie to zabolało. Tymi słowami dał mi do zrozumienia, że robię coś źle, że ja sama jestem zła.

-Jak ty możesz?!-poderwałam się gwałtownie od stołu, trzaskając dłońmi o blat-Jednym takim "dzieciakiem z bidula" jest nasz syn. Jest nim, bo mieliśmy taki kaprys, bo nagle odechciało nam się być rodzicami. Tak w jednej chwili. Jeśli już nigdy nie będzie mi dane urodzić dziecka i go wychować to chcę im pomóc. Pomóc dzieciom, które wylądowały tam właśnie przez takich ludzi jak my. Przez nieodpowiedzialnych gówniarzy. Dzieciom, które straciły rodziców w wypadku. Dzieciom, które pomimo młodego wieku przeżyły aż tak wiele! One na to nie zasłużyły.-zacisnęłam zęby, czując jak żal i ból rozwalają mnie od środka 

-Monika...nie o to chodzi...-zaczął, próbując się jakoś usprawiedliwić

-Nie Bartek...to właśnie O TO chodzi.-wtrąciłam, podnosząc ton-Jadę do rodziców. Poradzisz sobie beze mnie.

Przebrałam się, spakowałam parę rzeczy i nie zważając na jego słowa po prostu wyszłam, jadąc do wsi pod Rzeszowem gdzie mieszkali moi rodzice. Musiałam przewietrzyć głowę a przede wszystkim spotkać się z mamą i tatą.  Tak bardzo za nimi tęskniłam...
Dookoła łąki, lasy, ptaki i zwierzęta gospodarskie. Świeże powietrze, które przyjemnie wypełniało me płuca. Żyć nie umierać. 
Samochód zostawiłam na wjeździe do posesji i trzymając torbę w ręku udałam się do drzwi. 
Otworzył mi tata, który to nieco zaskoczony, bo nie zapowiadałam się na wizytę, najpierw wydał z siebie "OoOoO" by potem krzyknąć "Matka, córka nasza przyjechała!"
Zbliżała się pora obiadowa, więc załapałam się na pyszny obiad a przed herbatę i ciasto własnej roboty. Uwielbiałam kuchnię mojej mamy, robiłam wszystko by jej dorównać w tej dziedzinie i chyba nawet mi to wychodziło. 

-Co tak nagle? Na długo przyjechałaś? Gdzie Bartek? Czemu nie przyjechał z tobą?-masa pytań, wydobywająca się z mojej mamy wręcz mnie przytłoczyła, ale taka to już ona była. Lubiła wszystko wiedzieć.

-Jutro rano wracam, bo po południu mam zajęcia w Domu Dziecka. Opiekuję się grupką maluchów w wieku od 9 do 13 lat. A Bartosz musiał zostać, ma sprawy do załatwienia.-odpowiedziałam po części zgodnie z prawdą

-Dobrze ci się tam pracuje?-tata przysiadł obok, obejmując mnie ramieniem

-Bardzo dobrze tato.-oczy mi się zaszkliły i nie wiedzieć czemu utonęłam w objęciach swego tatusia-Tak bardzo was kocham.-szepnęłam, pociągając nosem

-My ciebie też kochamy córuś.-głaskał mnie po plecach by chwilę potem złożyć pocałunek na mej głowie. Poczułam się jak mała dziewczynka. 

-Co się dzieje kochanie?-mama nie mogła odpuścić. Usiadła z drugiej strony, kładąc dłoń na mym ramieniu-Monika?

-Nic, nic...Po prostu mi was brakowało. Mieszkamy niby tak blisko siebie a jednak nie mamy czasu się spotkać.-uśmiechnęłam się lekko, poprawiając włosy, które to naelektryzowały się 

Po obiedzie wyszłam na krótki spacer, obeszłam mały lasek dookoła, układając sobie w głowie plany na niedaleką przyszłość. W ogóle...czy był jakikolwiek sens to robić? Planować? Z planów za zwyczaj nic nie wychodzi...
Zatrzymałam się przy placu zabaw, gdzie to dało się słyszeć śmiech dzieci, bawiących się na zjeżdżalniach i w piaskownicy. Obok nich stali ich rodzice, robiąc im zdjęcia albo cały czas pilnując aby to żadne nie zjadło przypadkiem odrobiny piasku. Przyjemny widok. 

(...)

Wraz z mamą zaczęłyśmy przyrządzać kolację. Mama stwierdziła, że z racji tego, iż ich ukochana córeczka przyjechała trzeba zrobić coś wystawnego. I faktycznie. Kaczka z jabłkami to nie byle co. 
Jedzenie pichciło się w piekarniku a ja akurat rozstawiałam talerze i sztućce na stole. Chciałam zadać jakieś pytanie, bo coś mi się przypomniało, ale niestety nie było mi dane. 
Do salonu wpadł tato.

-A mówiłaś, że Bartek nie przyjedzie! A właśnie przyjechał, jest na dworze!-ręką wskazał w stronę drzwi a mnie samą przeszedł jakiś dziwny dreszcz. Szczerze to się nie spodziewałam, że za mną pogna, ale bądź co bądź to bardzo miłe i znaczyło, że mu zależy.

Niepewnym krokiem ruszyłam do wyjścia. Uchyliłam drzwi, zaglądając zza nich na Kurka, który to stał oparty tyłkiem o Opla Insignię.

-Zwęszyłeś kaczkę?-zagadnęłam, wyłaniając się na zewnątrz


-Zapach roznosi się po całym Rzeszowie, nie mogłem sobie odpuścić takiej wyżerki.-jego delikatny uśmiech trafił we mnie niczym najczulsze słowo wypowiedziane przez ukochaną osobę. Zaśmiałam się pod nosem, wyciągając rękę w jego stronę.

-No to zapraszam do środka!-kiwając głową poczułam jak w kieszeni mych spodni zaczęły rozchodzić się wibracje z komórki. Niewiele myśląc przeciągnęłam palcem po ekranie, widząc napis "DOM DZIECKA".

(...)

W pośpiechu wręcz zakładałam buty i kurtkę, szukając wzrokiem torebki i kluczy od auta. Musiałam pilnie znaleźć się w Rzeszowie. Potrzebowali mnie. Nie...to on mnie potrzebował. Mały Kajtek.
Me serce waliło jak szalone, bo przecież nie mogłam go zostawić samego w tej sytuacji. 
Wybiegłam na dwór, próbując włożyć klucz do zamka, jednakże ręce mi tak drżały, że nie mogłam trafić.

-Kurwa!-wydarłam się gdy pęk kluczyków wpadł mi do niewielkiej kałuży-Bartosz! Zawieź mnie tam, szybko! Proszę cię!-ze łzami w oczach zwróciłam się do mężczyzny, który to stał obok wraz z moimi rodzicami. Nie pytał o nic ani się nie mądrował. A przecież jeszcze niedawno mówił, że za bardzo angażuję się w te sprawy, że mu się to nie podoba. Teraz milczał, posłusznie siadając za kierownicą. 
Całą drogę myślałam jak mam rozegrać rozmowę z tym maluchem. Studia uczą teorii, dopiero prawdziwa praca z ludźmi pokazuje jak naprawdę trzeba się zachowywać. W tamtej chwili postanowiłam zdać się na instynkt kobiety i matki a nie psychiatry i pedagoga.

(...)

-Pani Moniko! Pani Moniko!-wychowawczyni z Domu Dziecka napadła mnie na wejściu, nie wiedząc jak obrać w słowa swoje myśli-Liliana poszła do adopcji, znalazła się dla niej rodzina a Kajtek...zamknął się w toalecie od środka, od ponad godziny z nim walczymy, rozmawiamy, ale nie chce otworzyć. Powiedział, że nie chce tutaj być bez siostry, że ucieknie...!-była bardzo przejęta, mnie też się to udzieliło, bo przecież zależało mi na tych dzieciaczkach a przede wszystkim na Kajetanie. 
Wraz z Bartoszem weszliśmy do łazienki, gdzie przebywał tłum pracowników owej placówki. Pukali do drzwi, prosili go aby wyszedł, ale na marne im się to zdało.
Wzięłam głęboki oddech w myślach prosząc Boga o szybką radę. W jednej chwili w głowie zrobiła mi się wielka pustka. 
Bartek, jakby czytając w moich myślach, odsunął wszystkich od toalety, robiąc mi tym samym miejsce. 
Usiadłam pod drzwiami, opierając głowę na wysokości klamki i już niewiele dumając zaczęłam:

-Kajtek, to ja. Porozmawiamy?-mówiłam normalnie, tak jakbym była na jakimś spotkaniu towarzyskim i właśnie gadała z kumpelą przy kawie.

-Monia?-spytał niepewnie, przystawiając głowę do drzwiczek

Mówił mi po imieniu, tak jak większość dzieciaków, z którymi pracowałam. To pozwalało obalić nam granice. Lepiej się pracowało. 

-Tak kochanie. Kajtuś, otwórz drzwi.-kontynuowałam

-Jak oni sobie pójdą!-krzyknął 

-Dobrze, pójdą sobie.-wzruszyłam ramionami ot tak a wzrokiem wskazałam im wyjście. Oczywiste było to, że stanęli w korytarzu, ale dokładnie przysłuchiwali się całej sytuacji.

-Już poszli. Teraz wyjdziesz? Będziemy tylko we dwoje.-czując otwierające się drzwi na plecach, szybko poderwałam się do pozycji stojącej a mym oczom zaraz ukazał się mały blondyn z podpuchniętymi, błękitnymi oczkami od płaczu.

-Dlaczego zabrali mi Lilkę? Teraz już nie mam nikogo.-rozpłakał się, wtulając we mnie. Przymknęłam powieki, przykucając tak aby móc go mocno przytulić.

-Słoneczko, masz mnie. Obiecuję ci, że nie będziesz sam.-szepnęłam, czując jak łzy wydostają się spod mych powiek a ujście znajdują na lekko muśniętych różem polikach.
Bardzo zależało mi na nim. Nie wiem czemu, ale czułam do niego coś więcej niż tylko sympatię do podopiecznego. Kajetan był dla mnie kimś mega ważnym i nic ani nikt nie mogło tego zmienić.

(...)

-Ten chłopiec...-rozpoczął Bartek kiedy to już wracaliśmy do  rodziców

-Kajtek.-sprostowałam, zerkając na niego kątem oka

-Kajtek. On się do ciebie bardzo przywiązał skarbie.-spojrzał na mnie znacząco by chwilę potem zjechać na stację benzynową

-Wiem...a ja do niego.-błądząc wzrokiem po wnętrzu samochodu, w końcu napotkałam na postać narzeczonego-Teraz będziesz mnie za to opierdzielać, tak wiem, proszę bardzo.-uniosłam ręce ku górze w geście poddania, ale bardzo się zdziwiłam gdy siatkarz tak po prostu mnie pocałował

-Jesteś wspaniała, kocham cię.-i tak też wyszedł z auta po to by wlać do niego benzyny. 

Wiedząc, że najważniejsza osoba w moim życiu wspiera mnie, popiera to co robię już nic innego nie miało znaczenia. Teraz czułam, że to co robię ma sens, że potrafię uszczęśliwić kogoś a zarazem ten ktoś potrafi uszczęśliwić mnie. I to było wspaniałe. 
                             



^O^
A kuku! Jest tutaj ktoś? Co was tak mało, hmm? :)
Komentarze bardzo motywują, nawet te najkrótsze, więc proszę, zostawcie po sobie jakiś ślad na dole ^^
Bo nie wiem czy jest sens pisać dalej... :)
Pozdrawiam, liczę na jakiś odzew! :)