środa, 8 czerwca 2016

Rozdział 21. koniec

Termin mojego porodu zbliżał się nieubłaganie szybko. 4 tygodnie do końca to niby mało, ale w naszym przypadku to nadal była wieczność. Krew od dawców, którzy z dobrego serca postanowili pomóc naszemu choremu synowi, nie wystarczała. Choroba była złośliwa, uparta. Nie dawała za wygraną. Jedynym ratunkiem była krew pępowinowa od szkraba, który wciąż zamieszkiwał pod moim sercem. 
Jak co dzień, postanowiłam wybrać się do szpitala. Z racji mego zaawansowanego stanu było mi ciężko. Chodzenie jak i inne czynności sprawiały mi ogromną trudność, ale czym to było wobec Kajtka. 
Bartosz wrócił do grania. Bartosz pojechał z kadrą na mecze towarzyskie do Bułgarii. Bartosz wytrzymał bez siatkówki zaledwie kilka tygodni. 
Byłam zła, miałam ochotę go udusić, ale przecież...nie mogłam trzymać go w domu! On przeżywał wszystko tak samo jak ja, ale nie mogłam odizolować swego męża od siatkówki. To była jego pasja. 
Przekraczając próg oddziału onkologii i hematologii dziecięcej w Rzeszowie, niczego jeszcze nieświadoma zmierzałam dość żwawo, o dziwo, w kierunku drzwi do sali chorych, w której przebywał nasz syn. Nie zdążyłam nawet złapać za klamkę, a nagle ów drzwi otworzyły się gwałtownie przed mym nosem a w nich pojawił się lekarz. 
Nie chciał mnie wpuścić do Kajetana a jedynie bez słowa, chwycił za mą dłoń i zaprowadził do pokoju lekarskiego. 

-To koniec pani Moniko, chłopiec nie doczeka. Jest mi bardzo przykro, ale myślę, że to kwestia godzin. Jego stan pogarsza się z minuty na minutę. Proszę zadzwonić po męża, bliskich...niech pożegnają się z Kajetanem.-odparł błądząc wzrokiem po swym biurku. Nie spojrzał na mnie. Zupełnie tak jakby się bał...tak, on się bał. Bał się, bo Kajetan był dla niego równie ważny. Był jego pierwszym pacjentem w tak młodym wieku, chorym na białaczkę limfoblastyczną. To co do mnie powiedział zupełnie przeszło gdzieś obok, nie dotarło do mnie. Co on w ogóle gada? To jakieś chore... Uśmiechnęłam się tylko, kręcąc głową.

-Mogę wejść do syna?-wskazałam palcem na drzwi, chcąc jak najszybciej wyjść

-Pani Moniko, Kajetan umiera. Nie ma już ratunku.-powtórzył głośniej i bardziej stanowczo niż przed chwilą co mnie bardzo poruszyło.

-Słucham? Pan jest niepoważny? Przecież ja zaraz rodzę, dziecko przyjdzie na świat i pomoże Kajtkowi, tak? Sami tak mówiliście! Do cholery! Dlaczego pan mówi mi teraz takie rzeczy?!-wpadłam w szał, zaczęłam krzyczeć. Wstałam gwałtownie z fotela, podchodząc szybko do wyjścia. Doktor zaszedł mnie od tyłu, łapiąc za ramiona.

-Przegraliśmy. Wszyscy. Nic już się nie da zrobić.-szepnął, przytulając mnie do siebie. Teraz dopiero zrozumiałam, ale nie płakałam... Ja przyjęłam to spokojnie. Zamknęłam oczy, zatapiając się w ramieniu młodego mężczyzny...

(...)

Parę tygodni temu na świat przyszła nasza córka, Aurelia Kurek. 
Mała urodziła się zdrowa, piękna i dosyć duża. 
Niestety dokładnie miesiąc temu z tego świata odeszło również nasze pierwsze dziecko. 
Zdążyliśmy się pożegnać. Bartek zdążył przyjechać z Bułgarii, nasi rodzice oraz znajomi znaleźli się w mgnieniu oka w szpitalu i żadne z nas nie opuściło go do ostatniej chwili jego życia. Kajtuś chwilę przed śmiercią powiedział, byśmy kochali to maleństwo tak samo mocno jak jego a wtedy będzie ono najszczęśliwszym dzieckiem na świecie...
Nie zdążyliśmy jedynie wyznać mu prawdy, że był on naprawdę nasz, że to ja go urodziłam. Nie powiedzieliśmy Kajtkowi tego i będę do końca swojego życia mieć pretensje o to do siebie. 
Myślę jedynie, i tym się pocieszam, że on wiedział już dawno o wszystkim a może po prostu czekał aż powiemy o tym. Nie doczekał niestety...
Między mną a Bartoszem wiele się zmieniło. Po porodzie i kilkudniowym pobycie w szpitalu, wróciłyśmy z Aurelką do domu, ale w tym samym momencie podjęliśmy z Bartkiem decyzję o rozstaniu. Spakował się i wyprowadził do naszego domu, który niedawno wybudowano. My zostałyśmy w starym mieszkaniu. Zbyt wiele się wydarzyło, zbyt wiele złego. Ciągłe obwinianie też, jeden drugiego, nie ułatwiało sprawy...Wiemy doskonale, że Kajtkowi się to nie podoba, że chciałby byśmy byli teraz we trójkę razem, ale póki co to niemożliwe...Nie rozeszliśmy się na zawsze. Nawet żadne z nas nie wniosło pozwu o rozwód. Po prostu potrzebowaliśmy pobyć osobno, zaleczyć stare rany, które prawdopodobnie długo się nie zabliźnią. 
Nie ma nic gorszego dla rodziców jak strata dziecka. To nie tak powinno być, to dzieci powinny grzebać swoich rodziców, nie na odwrót.
Niestety los bywa okrutny.
Dzisiaj mam ją. Mam małą Aurelkę, która jest identyczna jak jej straszy brat. On wyglądał tak samo...
Bartosz często odwiedza córkę a ja mu w żaden sposób nie utrudniam kontaktów. Nie mogłabym. 
Obiecaliśmy sobie oraz Kajetanowi, że będziemy najlepszymi rodzicami dla Aurelii i dotrzymamy słowa. Paradoksalnie, Bóg dał nam drugą szansę. Zabrał nam jedno, ale dał drugie. Teraz możemy w pełni naprawić swoje błędy i grzechy. Mamy nadzieję, że Kajtek patrząc na nas z Góry jest szczęśliwy i dumny, no i że kiedyś całą czwórką się Tam spotkamy i w końcu będziemy żyć razem długo i szczęśliwie, bo tutaj na ziemi nie było nam to dane.



^O^
Ależ mnie tutaj nie było...
Przepraszam, że tak to wygląda, ale postanowiłam jakoś to skończyć a pisanie dalej nie wchodziło w grę, gdyż w moim życiu od kilku miesięcy bardzo dużo się zmieniło...Czekają mnie wielkie zmiany niedługo, tak więc oświadczam oficjalnie, że już nigdy więcej nie napiszę żadnego opowiadania. Zwyczajnie nie będę mieć na to czasu.
Mam nadzieję, że mi wybaczycie i Was gorąco pozdrawiam! :* <3
Cześć!

wtorek, 10 maja 2016

informacja

Cześć wam! Przepraszam za tak długą nieobecność, ale w moim życiu tyle się wydarzyło ostatnimi czasy... nie mam dla Was dobrych wieści. Póki co tego nie skończę. Wyjeżdżam za granicę,  Nie będzie mnie. Nie będę mieć czasu. Siatkarka znowu zawiodła. Czekajcie, bo może kiedyś znów tu zajrzę i napiszę dalsze losy Bartka, Moniki, Kajtka i ich nienarodzonego dziecka.
pozdrawiam was. Cześć!  :)

niedziela, 21 lutego 2016

Rozdział 20.

Minęło kilka tygodni, a więc nadeszła pierwsza rozprawa w sądzie, która, jak wiadomo, dotyczyła adopcji i przyznania praw co do Kajetana. Nerwy od wielu dni nie opuszczały mnie ani Bartosza. Generalnie źle znosiłam ciążę a wpływało na to wiele czynników. A to ciągły stres, wynikający z choroby naszego syna, a to duże zainteresowanie nami z zewnątrz. Do tego dochodziły mdłości związane z 1. trymestrem, burza hormonalna. 
Wszystko to bardzo mocno odbijało się na naszym związku, który mimo tego, że przecież bardzo się kochaliśmy to jednak z każdym dniem oddalaliśmy się od siebie fizycznie. 
Wracając do rozprawy, która była jedną i jedyną w tym procesie. Rozwiązanie nastąpiło wręcz na cito z powodu pogorszonego stanu zdrowia chłopca, oficjalnie, ku memu niedowierzaniu staliśmy się rodzicami Kajetana Galika i oficjalnie mogliśmy dysponować wszystkim co było, jest i będzie z nim związane. Nie uspokoiło to mnie. 
Kajtek już poza krwią, potrzebował również szpiku kostnego. Ja dawcą być nie mogłam, Bartek również nie. Szansa na znalezienie kogoś spoza naszego otoczenia, kto mógłby bez żadnych przeszkód przekazać Kajtusiowi szpik była niezbyt duża, jednak wszyscy próbowali. Co rusz dostawaliśmy jakiś cynk, że jest dawca, że mamy materiał i następowała wielka radość, która mijała po chwili, bo okazywało się, że organizm naszego syna odrzucił krew lub szpik. Ta piekielna choroba nie dawała za wygraną. Zajmowała już wszystko co tylko mogła, nie reagując na żadne działania medycyny. 
Lekarze przyznali nam, że rzadko mają do czynienia z tak upartą odmianą białaczki u dziecka. 
Tak bardzo chciałam by ciąża dobiegła już końca, by to dziecko się urodziło i pomogło Kajetanowi. Nie traktowałam dziecka, które nosiłam pod sercem jako dar, jako moje słoneczko, mój cud, coś co miało wnieść szczęście do naszego domu. Nie, nie...to podłe co mówię, ale tak było.
Ono miało po prostu uratować naszego synka. 
Plany związane z naszym ślubem kościelnym zeszły na drugi a nawet trzeci plan. Powiem więcej! Ten temat zniknął a wręcz został odwołany, tak jak wszystkie rezerwacje związane z weselem. To nie był czas. 
Zbyt wiele się ostatnio przydarzyło...
Odkąd poznaliśmy diagnozę, dotyczącą choroby naszego syna, on ani razu nie został wypuszczony choćby na chwilę do domu. A tak bardzo tego chciał...Tak bardzo chciał zobaczyć i poczuć słońce, które przecież jak przystało na wiosnę, raczyło swym urokiem. Tak bardzo chciał usłyszeć śpiew ptaków, ujrzeć zieleniejące się drzewa, pójść na mecz. Choćby miałby to być ostatni raz...ostatni raz w jego życiu. 
Nie mogliśmy tego słuchać. 
On i lekarze coraz częściej mówili nam, że szanse maleją, że Kajtuś nie doczeka ratunku w postaci swego brata lub swojej siostry. To jeszcze 5 miesięcy! Długie, cholernie długie 5 miesięcy!
Pomału dopuszczałam do siebie tę myśl. Niechętnie, ale to robiłam. 

-Mam dzisiaj spotkanie z Antigą, sama pojedziesz do szpitala.-odparł beznamiętnie mój mąż, siadając na skraju łóżka, na którym to leżałam by tak po prostu odpocząć. Nie miałam już siły przesiadywać ciągle na hematologii lub onkologii. Dla ciężarnej kobiety, na półmetku ciąży to było już za dużo. 

-Jeżeli kadra jest dla ciebie ważniejsza od własnego dziecka. Proszę bardzo, jedź.-prychnęłam, przekładając się z boku na bok. Drażnił mnie. Myślałam, że już mu wybaczyłam, ale z każdą chwilą, z każdym dniem, z każdym jękiem wywołanym na skutek bólu, jaki wydobywał się z gardła Kajtka, powtarzałam sobie, że nienawidzę go za to, że oddaliśmy syna do adopcji, że straciliśmy tyle lat! 
Tak. Nienawidziłam Bartosza Kurka. Człowieka, z którym spędziłam już kilkanaście lat swojego życia. Człowieka, z którym będę miała drugie dziecko. Człowieka, który jest moim mężem. Człowieka, którego...kocham...ale cóż znaczyła ta miłość w obliczu tak wielkiej tragedii. Nic. Dla mnie nic. Właściwie to zapomniałam, że darzę go uczuciem. 

-Przestań.-poderwał się gwałtownie, podchodząc do balkonowego okna. Patrzył tępo na widoki rzeszowskiego parku, który znajdował się przy bloku, w którym mieszkaliśmy.

-Przestań? A może siatkówka nie jest dla ciebie ważniejsza?!-i ja nagle wstałam z łóżka, chwytając się za widoczny już brzuch-Wiesz co? To ty przestań w końcu udawać. Widzę, że chcesz wrócić do grania, że nie bez powodu jedziesz spotkać się ze Stefanem! Zawsze tak było. Nie liczyło się dla ciebie nic poza siatką. Kiedyś i teraz.-płakałam, ponownie, po raz enty. Żal, hormony. To wszystko wpływało na mnie i moje zachowanie. Ja nie panowałam nad tym co mówiłam. W zasadzie to nie obchodziło mnie to, czy ranię faceta, z którym przecież żyję.

-Jesteś podła.-po chwili przeniósł na mnie swój, nie wyrażający żadnych emocji, wzrok. On był obecny ciałem, ale nie duchem. Zupełnie jakbym śniła, jakbyśmy oboje śnili. To wszystko co się działo było tak nierealne, że aż trudno było uwierzyć, że trwa od wielu miesięcy. Tak, to był koszmar, z którego nie mogliśmy się wybudzić. 

-Podła, bo mówię prawdę? Przypomnij sobie, przez kogo jest tak jak jest? Przez kogo naszego dziecka nie było przy nas przez 11 lat, co? No przez kogo? Przeze mnie? 
To wszystko to jest twoja wina i przyznaj się w końcu do tego sam przed sobą póki nie jest za późno.-krzyczałam, wskazując na niego palcem. Tak bardzo chciałam by poczuł się za to wszystko odpowiedzialny.

-Nie będę tego słuchał, wychodzę.-wrzasnął ze złością, pozostawiając za sobą tylko trzask drzwi.

Poszedł na spotkanie z trenerem kadry. To wiem, ale co było potem? Nie wracał przez wiele godzin. Potrzebował pewnie chwili na zresetowanie głowy. I ja chyba też. Poszłam w odwiedziny do syna, który pierwsze co spytał, gdzie jest tata. 
No co miałam powiedzieć? Skłamałam, że złapał przeziębienie i nie mógł przyjść, by go nie zarazić. To oczywiste, że trzeba było chronić Kajetana przed najdrobniejszymi infekcjami.

-Wiesz co...mam ochotę na gofra z bitą śmietaną i czekoladą.-wyszeptał chłopiec, podnosząc ociężale rękę, którą przytknął do mojego brzucha

-Przyniosę ci.-uśmiechnęłam się ciepło, kiwając głową-Nie ma sprawy.

-Jest jeszcze coś.-dodał po chwili, jęcząc z bólu, który nagle przeszył go, aż zwinął się niczym wąż 

-Poproszę lekarza by dał ci coś przeciwbólowego.-wtrąciłam zmartwiona, wstając z krzesła

-Nie. Czekaj...-uspokoił mnie, uśmiechając się delikatnie-Nie chcę by to dziecko było traktowane jako królik doświadczalny, jak jakiś medykament. Ono na to nie zasłużyło. Ja i tak umrę a ono nie może cierpieć przeze mnie. Nie życzę sobie tego, rozumiesz mamo? Urodzisz je i nie pozwól na to by pobierali od niego cokolwiek. Nie możesz tego zrobić.-mówił stanowczym tonem, zupełnie jak jego ojciec. Wiedział czego chce. Wiedział co będzie najlepsze, ale nie chciałam tego słuchać, bo najważniejsze było to, by go wyleczyć. Nieważne jakim kosztem. 

-Tylko w taki sposób możemy ci pomóc.-rzekłam niemrawo, pomału przetwarzając to co przed chwilą dotarło do mych uszu

-Ale ja nie chcę byście mi już więcej pomagali. Po prostu bądźcie ze mną do ostatniej chwili, nie narażajcie tego biedactwa na niebezpieczeństwo. Błagam.



^O^
Cześć. Nie było mnie troszkę, ale mam wytłumaczenie dla Was-rozpaczałam nad śmiercią księcia Mustafy ze "Wspaniałego Stulecia" :( :) :D
Przesyłam Wam coś takiego, może niezbyt długie, ani niezbyt dobre, ale na nic więcej mnie nie stać w tej chwili. 
Pozdrawiam, siatkarka <3

poniedziałek, 8 lutego 2016

Rozdział 19.

-Ósmy tydzień pani Moniko. Proszę posłuchać.-odparł zadowolony ginekolog, odtwarzając bicie serca dziecka, które rozchodziło się po całym gabinecie jak i po korytarzu. Jego słowa i ten dźwięk zapamiętam do końca życia. Jeszcze niedawno tak bardzo pragnęłam zajść w ciążę, poczuć to jeszcze raz, dać Bartoszowi zdrowe dziecko. Tak bardzo tego chciałam, strasznie przeżyłam fakt, iż już nigdy nie będzie mi to dane... 
Wtedy uważałam siebie za nic nie wartą kobietę, no bo jak mogłam nią być, skoro przeze mnie oboje nie mogliśmy począć dziecka?
Teraz nie płakałam ze szczęścia, nie skakałam z radości, nie dziękowałam Bogu za to, że wydarzył się cud.
Teraz płakałam z bezradności i przeklinałam Boga za to, że tak strasznie nam komplikuje, że pozwala na to, by niewinny chłopiec cierpiał, że nie pozwala mi pomóc a jedynie każe czekać...czekać aż 7 miesięcy. W przypadku Kajetana to wieczność. 
Wiele osób z naszego otoczenia, bliższego bądź dalszego, zgłaszało się do kliniki by przebadać swą krew i móc ewentualnie zostać dawcą. Była to nasza rodzina, byli to przeróżni siatkarze, ich żony, kobiety a nawet kibice siatkówki, którzy z dobrego serca postanowili wziąć udział w akcji stworzonej przez PZPS "Krew dla Kajtka. Cała siatkarska Polska pomaga." To był piękny gest ze strony prezesa związku, trenerów oraz przyjaciół. 
Przekazując wieść o ciąży najpierw naszym rodzicom, usłyszeliśmy, że to dobry znak z niebios, że teraz już wszystko się ułoży. To samo mówili Nowakowscy, Drzyzgi, Ignaczaki...a co mówiłam ja? Bartek nie raz usłyszał z moich  ust, iż los daje nam coś w zamian. Da jedno, zabierze drugie. Nie potrafił odpowiedzieć niczego sensownego. Kładł tylko dłoń na mym brzuchu, by potem przytulić mnie mocno do siebie i pocałować w skroń. 
Gdy w końcu zebraliśmy się, a zajęło nam to kilka tygodni, to powiedzieliśmy Kajtkowi o dziecku. Musieliśmy, bo niedługo i tak by się domyślił. Jego reakcja była zaskakująca dla nas dwoje. Bardzo, ale to bardzo zrobiło mi się smutno, że tak pomyślał, że tak nas ocenił, ale z drugiej strony...czy mogliśmy mu się dziwić? W końcu cały czas myślał, że jesteśmy sobie obcy, że nie łączą nas żadne więzy krwi...

-Będziecie mieli swoje dziecko to teraz pewnie wycofacie się z adopcji.-on to po prostu stwierdził, tak o, jakby go to znowu nie ruszyło-Nie będę miał do was żalu, w końcu i tak mi niewiele zostało.-zaśmiał się delikatnie, ale zaraz skrzywił, dając nam znać, iż coś go w środku mocno zabolało. Lekarze przekazali nam, że choroba pomału wyniszcza jego organy wewnętrzne. Atakuje je wolno, po kolei a potem boleśnie daje to odczuć Kajtusiowi, który zgrywał twardziela. Bez przerwy mówił, że go nic nie boli, że on się tam nie da byle jakiej białaczce, ale z dnia na dzień ból był coraz większy i nawet morfina już nie pomagała tak jak powinna. Białaczka u naszego syna postępowała w zawrotnym tempie i uparcie nie reagowała na leczenie. 

-Synu, nie mów tak. Za 2 tygodnie jest sprawa w sądzie a my za żadne skarby świata z ciebie nie zrezygnujemy. Kochamy cię, słyszysz?-zapewniał Bartosz, chwytając go za dłonie, które nie wyglądały już jak dłonie nastoletniego chłopca. Nie były delikatne, nie były lekko różowe...były białe, a na skórze malowały się ciemne plamy. W dotyku szorstkie, aż strach było za nie łapać. Nie dlatego, że tak wyglądały! Po prostu baliśmy się, że nawet dotykiem sprawimy mu ból. 

-Nie oszukujmy się, mówiłem, że wygram, i faktycznie prowadziłem 2:0, ale jest już 2:1 i nieuchronnie zbliża się tie-break, w którym różnie może być.-chrypiał, oblizując spierzchnięte usta. Ociężale podnosił powieki, które nim zdążyły się unieść, zaraz opadały. Poderwałam się gwałtownie, przykładając dłoń do jego czoła. 

-Jest rozpalony. Doktorze! Doktorze, szybko! On ma wysoką gorączkę!-wybiegłam zaraz na korytarz, krzycząc ile sił. Nie minęła chwila  a pielęgniarka wbiegła do sali a za nią prowadzący Kajtka onkolog, który wyprosił nas dwoje z pomieszczenia. 

-Bartek, ja wiem, że on nie da rady! Słyszysz, nasz syn umiera!-wrzeszczałam przez łzy, które to od wielu miesięcy nie opuszczały mej twarzy

-Uspokój się! Będzie dobrze!-chyba sam nie wierzył w to co mówił. Zaciskając szczękę, chodził nerwowo w kółko, by nagle stanąć pod ścianą i z całej siły w nią uderzyć pięścią. Aż się przestraszyłam. Z jego kostek sączyła się krew, gdyż przejechał nimi mocno po chropowatej warstwie muru. Syknął przez zęby a ja zaraz podleciałam bliżej, chwytając jego dużą dłoń.

-Trzeba to opatrzyć.- mruknęłam, pociągając nosem

-Trzeba pomóc Kajtkowi.-sprostował, wyrywając się-Monia, kurcze!-ręce założył za głowę a wzrokiem wodził po suficie-Mamy dla niego krew i to dosyć dużo. Wiele osób oddało mu ją, to co dzieje się teraz jest tylko przejściowe, rozumiesz?!-wbił we mnie swój wzrok, który był przepełniony strachem-Błagam, powiedz, że rozumiesz!-jęknął żałośnie, oczekując tego, że mu przytaknę, jednak ja tylko spuściłam wzrok, kręcąc przecząco głową. Oboje znaliśmy rokowania, jednak każde z nas miało już inne podejście do sprawy. Ja znowu się poddałam, tak jak kiedyś. On cały czas twierdził, tak jak wcześniej nasz syn, że wszystko będzie dobrze. Jednak Kajtek  już wiedział i dopuścił do siebie to, że jest źle. Bartek został sam i nie mógł tego znieść.

-Dostał leki, teraz śpi. Proszę iść do domu, odpocząć, zjeść coś ciepłego.-poinformował nas lekarz, wyłaniając się zza drzwi. Stanęliśmy na przeciw niego, chcąc dowiedzieć się wszystkiego na temat jego teraźniejszego stanu zdrowia.-Pani musi teraz o siebie dbać. Panie Bartoszu, proszę zabrać żonę. Przyjedźcie jutro.-i tyle. Nie powiedział nam nic więcej. Zmył się tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy o nic spytać. Zdezorientowani, odprowadzaliśmy go spojrzeniem w stronę wielkich, wahadłowych drzwi. 
Nie zamierzałam stamtąd wychodzić. Wiedziałam, że muszę być przy nim, bo nie wiadomo było ile to wszystko potrwa. A przecież musiał czekać! Za kilka miesięcy miało urodzić się dziecko, które miało dać mu drugie życie, tylko problem w tym, że stan Kajtka pogarszał się z dnia na dzień a te długie miesiące oczekiwania na krew pępowinową brzmiały jak abstrakcja. 

-Doktor ma rację...musisz dbać o siebie i dziecko. Nie jadłaś nic od rana.-szepnął zmartwiony Bartek, przykucając obok. Objął mnie ramieniem, przyciągając do siebie

-Znając mnie, znając ciebie...Nie ma nic co moglibyśmy zrobić.-wtuliłam się w niego, wsuwając dłoń w kieszeń jego bluzy. Szlochałam cicho a on, szepcąc mi do ucha coś przypominającego "Ciiiiii", po chwili pocałował mnie namiętnie, zupełnie jakby czuł, że tego pragnę i potrzebuję. Rozumieliśmy się bez słów. 

-Po prostu musimy stawić temu czoło.-pokiwał głową, dotykając mego brzucha-Zależy mi na was trojgu. Na tobie, Kajtku i tym maleństwu. Jesteście moim światem i musicie być zdrowi. Dlatego dbaj o siebie, bo tym samym dbasz o Kajtusia i niego, albo nią.

-Kocham cię Bartek. Tak bardzo cię kocham.-ocierając resztki łez  z policzków, po raz pierwszy od dawna uśmiechnęłam się promiennie. Nie potrzebowałam teraz jego zapewnień o tym, że również mnie kocha i beze mnie by sobie nie poradził z tym wszystkim. Nie musiał o tym mówić. Wystarczyło, że razem przez to przechodziliśmy. Tylko tyle! A nawet...aż tyle.


^O^
Jezu, przepraszam Was...
Taka kicha wyszła, że ja pierdziu! :O
Dodałam, bo wyjeżdżam i nic nie będzie potem, ale wena mi uciekła a jedna z Was dzisiaj pytała, kiedy nowy :)
No więc jest, ale nijaki :)
Pozdrawiam <3

środa, 3 lutego 2016

Rozdział 18.

Dni, tygodnie, miesiące...ciężka walka, długie leczenie, które póki co nie przynosiło oczekiwanych skutków...
My, spędzający każdą wolną chwilę w szpitalu, przy nim, z nim. 
On, wycieńczony chemioterapią, tymi wszystkimi lekami, którymi go faszerowano...
Stracił włosy, na głowie nosił przewiązaną chustkę, oczy miał podkrążone, skórę bladą jak kartka papieru...
Niesamowicie przykry widok dla rodzica, ale i nie tylko, bo każdy z bliskich, kto przychodził odwiedzić naszego syna, był wielce poruszony tym co zobaczył, jednak nie dawaliśmy po sobie poznać tego co czujemy. Nauczyliśmy się udawać, byliśmy świetnymi aktorami. Ale czy tak można? Czy to było w porządku z naszej strony?
Wyniki testów, potwierdzających nasze rodzicielstwo wyszły pozytywne w 99,9%, a co za tym idzie sprawa o przyznanie praw rodzicielskich była formalnością, ale tylko i wyłącznie ze względu na stan zdrowia Kajetana. W innych okolicznościach, nawet z tym świstkiem papieru, zajęło by to więcej czasu. Przynajmniej tak powiedział kierownik domu dziecka i nasz prawnik. 
Coraz częściej zastanawialiśmy się też nad odwołaniem ślubu. To nie miało sensu w obliczu walki o życie Kajetana. Chociaż...sam Kajtek powiedział, że chce być na naszym weselu, nawet jeśli miałby być tam tylko przez kilka minut. Ciężka decyzja do podjęcia...
Budowa domu, tak jak było ustalone, ruszyła od marca, z tego nie zrezygnowaliśmy, gdyż duży dom będzie nam potrzebny. Bartosz zawiesił swą karierę reprezentacyjną na bliżej nieokreślony czas, byłabym zapomniała! Nie było innego wyjścia, on bardzo chciał być cały czas przy synu. 
Nieprzespane noce, godziny przy jego łóżku, sprawiły, że opadałam z sił, nie myślałam racjonalnie, byłam niekiedy wyłączona z rzeczywistości, ładowałam się kawą i papierosami, które ostatnio zawitały w mym życiu. Trułam się, ale tylko w taki sposób mogłam się odstresować. Bartek zawiesił swą karierę, rozpoczęła się reprezentacja, którą to przecież Kajtek tak bardzo chciał zobaczyć na żywo. Niestety nie będzie mu to teraz dane, ale mamy nadzieję, że kiedyś się uda. Nasi przyjaciele cały czas byli z nami. Ola Nowakowska czy też Iwona Ignaczak bardzo często towarzyszyły nam w klinice co bardzo, ale to bardzo pomagało w uporaniu się z tą sytuacją. 
Tak jak wspomniałam, słaniałam się na nogach, przez co często mdlałam. Bartek jak i sam Kajtek mówili mi bez przerwy bym pojechała do domu, przespała się, ale nie słuchałam ich. Ja w tamtej chwili się nie liczyłam. Najważniejszy był on! Teraz wiem, że właśnie dla niego powinnam bardziej wtedy dbać o siebie, ale nie myślałam o tym. A to był błąd. 

-Słuchajcie, chłopiec ma bardzo rzadką grupę krwi 0 Rh-, musimy mu ją ciągle przetaczać, ale niestety w bankach krwi są braki. Obdzwoniliśmy szpitale, by zorganizowali zbiórkę, ale to może potrwać a Kajtek musi ją dostać, że tak powiem "na już".-przekazał nam Wojtek, gdy zaprosił nas na rozmowę do swojego gabinetu-Jesteście jego rodzicami, które z was może być dawcą?

-Ja mam A+.-odparł Bartosz, zmartwiony tym, że jego krew się nie nadaje. Jak się domyślacie, Kajetan miał moją grupę, więc to ja musiałam pomóc.

-Ja mam 0-. -pokiwałam głową, ściskając męża za nadgarstek

-Okej...to pobierzemy do badania, sprawdzimy czy z twoją krwią wszystko w porządku i jeśli wyniki będą czyste to wtedy będziesz mogła być dawcą.-lekarz wymienił z nami porozumiewawcze spojrzenia, wstał i zaprosił mnie do zabiegowego, gdzie pielęgniarka miała pobrać materiał do ogólnego badania i rozmazu. Bartosz w tym czasie poszedł do naszego syna wraz z moimi rodzicami, którzy przyjechali w odwiedziny do wnuka. 
Usiadłam na fotelu, kobieta wkuła się w mą żyłę a ja czułam, że długo nie dam rady. Przed oczami pojawiły się mroczki, nogi nagle stały się zwaciałe, ale dalej twardo mówiłam, że wszystko gra, kiedy pielęgniarka pytała o moje samopoczucie.
Jak już skończyła i pozwoliła mi wstać to zrobiłam może ze dwa kroki i runęłam na ziemię jak deska. Narobiłam wszystkim stracha, ale to było tylko i wyłącznie wyczerpanie organizmu. Nic więcej! Przynajmniej tak mówiłam, by mi dali spokój a zajęli się Kajtusiem, który ich potrzebował. 
Mijały kolejne godziny, czekaliśmy na wyniki moich badań, siedząc w sali u syna. Oglądaliśmy we troje film na laptopie. Bartek siedział tuż przy chłopcu, ja niby to zaciekawiona filmem, cały czas wodziłam wzrokiem po ścianach, myśląc o tym, czy będę mogła oddać swoją krew. Byłam zdrowa, więc raczej nie było przeciwwskazań!
Niedługo potem zza drzwi wychylił się hematolog, prosząc nas na sekundę do siebie. Tak jak prosił, tak zrobiliśmy. Znowu usiedliśmy przy biurku, oczekując jego wypowiedzi. 
Ten zaś westchnął głośno, zagryzając wargę. Jego wyraz twarzy nie był zbyt radosny, ale nie mogłam go rozgryźć.

-Wszystko dobrze, tak? Żona może być dawcą, prawda?-zaczął w końcu Bartek, wymuszając na lekarzu to by w końcu coś powiedział, bo jego milczenie było straszne!

-Noo...wyniki są dobre, nawet bardzo dobre, ale...-stukał palcami o blat, wpatrując się w kartkę z diagnozą

-ALEEEEE?!?!-podniosłam nieco ton, zdenerwowana

-Poziom HCG u pani mieści się w granicach 7,650-229,000 mlU/ml.-zerknął na mnie niepewnie

-HCG?-zdziwił się Kurek-Co to?-dopytał zaciekawiony

-Pan sobie chyba żartuje, ja cierpię na niedrożność jajowodów!-zaśmiałam się histerycznie, przejmując od niego wyniki. Patrzyłam, patrzyłam i szczerze to nie dowierzałam.-Ginekolog powiedział, że nie będę miała więcej dzieci, że musiałby zdarzyć się cud, abym zaszła w ciążę! To jest jakaś pieprzona pomyłka!-krzyczałam, wstając z miejsca-Ja nie jestem w ciąży, słyszysz?! Nie jestem! Powtórzcie badanie, ja muszę oddać krew swojemu dziecku! Nie jestem w ciąży!-wpadłam w szał. Naprawdę, nie panowałam nad tym co robię, co mówię. Bartosz był w tak wielkim szoku, że przez kilka minut wcale się nie odzywał. Powiem więcej! W zasadzie jego tam nie było, wyłączył się, zupełnie jak podczas hipnozy. 
Hematolog podbiegł do mnie, chwytając za ramiona. Starał się mnie uspokoić, bo nerwy przecież i tak tutaj nic nie dadzą. Przeciwnie, tylko zaszkodzą. 

-Zdarzył się cud pani Moniko. Jest pani w ciąży, zaraz wezwę ginekologa, który panią zbada.-mówił do mnie spokojnie, trafiając swymi słowami do mej świadomości. Dopiero teraz zaczęłam to przetwarzać, teraz to do mnie dochodziło. Zelżałam z tonu, wzięłam głęboki wdech i spytałam:

-Co my teraz zrobimy?-zadrżałam, zakrywając usta dłonią

-To wyklucza Monikę, prawda?-siatkarz wrócił na ziemię, podrywając się z krzesła. W zasadzie to potrzebował tylko potwierdzenia swych przypuszczeń. Doskonale wiedział, że nie będę mogła pomóc.

-Żonę owszem, ale nie to dziecko, które rozwija się w jej łonie. Jeżeli dziecko urodzi się z tą samą grupą krwi to będziemy mogli skorzystać z krwi pępowinowej, która jest jeszcze lepsza od pobranej z żyły. Jednakże dopóki nie zostaną państwo prawnie uznani przez sąd jako rodzice Kajetana to nie możemy nic zrobić.-tłumaczył nam doktor Słowiński

-I tak działamy ponad prawem od dawna. Na nasze rodzicielstwo macie tylko wynik badania DNA a przed, nie mając tego świstka wierzyliście nam na słowo. Nie powinniście nam udzielać informacji o stanie zdrowia chłopca a jednak to robiliście i robicie.Teraz nagle potrzebny wam wyrok sądu?!-wrzasnął ponad dwumetrowy mężczyzna, kopiąc nogą w obrotowe krzesło, które to pod wpływem siły siatkarza, odjechało na koniec gabinetu lekarskiego

-Spokojnie panie Bartoszu.-szepnął, gestykulując dłonią. To było ciężkie dla nas wszystkich. Nawet lekarze Kajtka nie wiedzieli co mają robić. Wszystko się pierdzieliło, wszystko szło nie tak jak powinno.-Z badania HCG wynika, że dziecko może urodzić się za jakieś 6-7 miesięcy. Do tego czasu na pewno będzie po sprawie, chłopiec będzie prawnie uznany za waszego syna. Jednak do czasu porodu musimy podawać mu krew. Jak bank będzie coś miał to natychmiast nam przekaże, ale...proszę poinformować znajomych, rodzinę by zgłosili się do nas na badania, może ktoś zdoła pomóc.-poklepał Bartka po ramieniu, uśmiechając się pocieszająco-A panią zapraszam na ginekologię, zbada panią specjalista.-rzekł w moją stronę, więc nie pozostało mi nic innego jak tylko zrobić to co kazał. 


^O^
Cześć! Teraz to już powinnyście wiedzieć o jaki film chodzi :)
Wiem, że doprowadzam Was do płaczu, przepraszam! :)
Nie wiem co mam Wam jeszcze powiedzieć...po prostu czekajcie na dalszy rozwój. Przed nami jeszcze kilka rozdziałów, więc będzie się działo :*
Pozdrawiam, siatkarka <3

środa, 27 stycznia 2016

Rozdział 17.

Podróż do Rzeszowa, jak dla mnie, trwała wieczność. W głowie układały mi się przeróżne scenariusze co do Kajtka. Czy to było coś poważnego? Jakiś wypadek? A może po prostu złapał jakiś wirus? Gryzłam paznokcie z nerwów, co jakiś czas krzycząc na Bartosza, by jechał szybciej. Odreagowywałam na nim swój stres, choć wiedziałam, że on też się martwił! Martwił się, bo przecież to też jego dziecko, ale do mnie to nie docierało. 
Po godzinie 21 zajechaliśmy na parking rzeszowskiej kliniki. Wybiegliśmy z samochodu, wpadając do budynku szpitala, w którym poza kobietą w recepcji i kilkoma pielęgniarkami nikogo nie było. 

-Przepraszam! Kajetan Galik! Przywieziono go tutaj dzisiaj...-dukałam łamiącym się głosem, opierając się o blat w recepcji 

-Państwo są kimś z rodziny?- spytała, mierząc nas spojrzeniem pewna młoda kobieta

-Jesteśmy...-zawahałam się, nie wiedziałam co powiedzieć. Wzięłam głęboki oddech, spoglądając na męża, który postanowił się wtrącić.

-Jego rodzicami.-odparł, zaciskając szczękę. Recepcjonistka kiwnęła głową, poszperała coś w komputerze i zaraz poinformowała nas, że przebywa on na 5. piętrze ów szpitala. Już niewiele myśląc, wsiedliśmy do windy i pojechaliśmy na wskazany poziom. Kurek co chwila mnie uspokajał, mówiąc, że wszystko jest w porządku, żebym się nie martwiła. Udawał spokojnego, ale doskonale wiedziałam, że w środku szaleje. Za dobrze go znałam. 
Winda się otworzyła, naszym oczom ukazał się jego opiekun, stojący pod drzwiami sali numer 11. Był bardzo zaniepokojony. Jak się po chwili okazało, sam jeszcze nie wiedział co jest z chłopcem. Wciąż trwała diagnostyka. Lekarze czekali na wyniki. 

-Zasłabł w szkole, miał wysoką gorączkę, prawie 40 stopni. Ogólnie od jakiegoś czasu skarżył się na bóle brzucha, ale zwykle przechodziło po podaniu tabletki przeciwbólowej!-tłumaczył pan Piotr, osuwając się pod ścianą. Faktycznie, bolał go brzuch...mówił nam o tym, gdy spędzał u nas ferie, ale...nie zareagowałam tak jak powinnam! Nie pomyślałam...

-Dlaczego pan nam o tym nie powiedział? Do cholery, dlaczego?! -spytał z wyrzutem siatkarz, chodząc nerwowo w tę i z powrotem. Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Z resztą tak jak ja. Czekaliśmy na lekarza, który miał nam wszystko powiedzieć. Mijały minuty a mieliśmy wrażenie jakby były to długie godziny. Godziny, które trzymały nas w przeklętej niepewności. Bartosz poszedł po kawy do automatu, te zaś miały nas podtrzymać na nogach, usunąć zmęczenie i faktycznie się udało. W końcu zza drzwi wyjawił się lekarz, bardzo młody, jak po chwili spostrzegłam, był to mój kolega ze studiów, który od razu mnie poznał.

-Monika?! Co ty tu robisz?-zdziwił się, ogarniając całą naszą trójkę spojrzeniem

-Co z Kajtkiem?!-każdemu z nas w jednej chwili z ust wydobyło się to samo pytanie

-Wojtek, błagam cię mów szybko!-jęknęłam żałośnie

Lekarz popatrzył na opiekuna Kajetana, gdyż nie wiedział czy może przy nas mówić o stanie jego zdrowia. Piotr pokiwał głową a Wojtek przeszedł do rzeczy.

-Po wykonaniu wszelakich badań na cito oraz konsultacji ze specjalistami mamy 100 % pewność, że Kajetan cierpi na ostrą białaczkę limfoblastyczną. Jutro rano zostanie przeniesiony na oddział onkologii dziecięcej. 

Szok. Ogromny szok...To nie mogła być prawda! Jakiś beznadziejny żart?! 
Bartek opadł bezwiednie na ławkę, stojącą przy ścianie. Chyba to do niego jeszcze nie dochodziło. Ja doskonale wiedziałam co oznacza ta choroba. Wiedziałam, bo nim zdecydowałam się na psychiatrię, zaczęłam onkologię, ale po jakimś czasie stwierdziłam, że źle wybrałam. Wiedziałam, że leczenie trwać będzie wiele lat. Wiedziałam, że na niekorzyść mego syna działa to, iż jest mężczyzną i ma ponad 10 lat. To były dwa z kilku niekorzystnych czynników. 
Stałam, wpatrując się w Domańskiego. Łzy spływały po moich policzkach. Jak mogłam nie zauważyć, że on jest chory? No jak?! Do cholery, jestem lekarzem! A przede wszystkim jego matką...

-Mogę zobaczyć jego wyniki badań?-spytałam niepewnie, próbując choć na chwilę schować emocje 

-Monika...-pokręcił przecząco głową, dając mi do zrozumienia, że to niemożliwe

-Potraktujmy to jako konsultacje medyczną. Wojtek!-cała drżałam. Miałam wrażenie, jakbym zaraz miała upaść. Dobrze, że mój mąż stanął obok, przytulając mnie do siebie.

-Panie doktorze, niech pan pozwoli...-wtrącił Piotr, unosząc głowę do góry, gdyż jeszcze przed momentem wisiała pomiędzy jego nogami

-Dobra, chodź.-chwycił mnie pod rękę i oboje zniknęliśmy w jego gabinecie. 

Usiadłam na przeciw niego, kryjąc łzy, smutek, żal. Musiałam zachować zimną krew, przez chwilę stać się lekarzem, przez chwilę być w pracy, zapomnieć, że to chodzi o moje dziecko...to nie było łatwe. Zwłaszcza, że dopiero się dowiedzieliśmy o jego chorobie... Wojciech wyjął z teczki wszystkie jego wyniki, kładąc mi je pod nos. Widziałam, że był strasznie ciekaw pewnej rzeczy. Nie kazał mi długo czekać, zadał pytanie.

-Kim on jest dla was? 

-Jest naszym synem,-szepnęłam, nie odrywając wzroku od kartek. Wszystkie parametry wskazywały jednoznacznie na tę straszną chorobę.

-Przecież chłopiec jest z domu dziecka, Monika.-zauważył trafnie, nie biorąc chyba mych słów na poważnie. 

-Jest, bo po urodzeniu go oddaliśmy. Teraz staramy się o jego adopcję.-i w końcu spojrzałam w jego brązowe tęczówki. To co przed chwilą zobaczyłam, dobiło mnie doszczętnie. 

-A on wie?-długo milczał, jednak po jakimś czasie się odezwał. Był w niemałym szoku. Przez te wszystkie lata przyjaźni na studiach, ani razu mu nie wspomniałam o tym. Z resztą, nikomu się o tym nie mówiło. 

-Nie...ale chyba nie mamy wyjścia i musimy mu powiedzieć. Boże! Przecież jego szanse na wyzdrowienie...-z tego co sama zauważyłam, nie były duże. Może dochodziły do 50 %, ale nawet te 50 % nie dawało gwarancji. Wstałam, zamierzając wyjść, ale nie mogłam ruszyć się z miejsca. Rozpłakałam się, chowając twarz w dłoniach. Mój chłopczyk...mój syneczek. Ileż nas z jego życia ominęło. Ileż przegapiliśmy...a teraz, kiedy znowu pojawił się w naszym życiu, kiedy pojawił się promyczek nadziei, na to że będziemy razem...nagle zleciała na nas ta straszna wiadomość To nie było fair! Bóg nas chyba chciał w ten sposób ukarać... Tylko dlaczego kosztem niczemu winnego dziecka?
Lekarz szybko podszedł do mnie, przytulając do siebie jak małą dziewczynkę. Kołysał nami w przeróżne strony, szpecąc mi do ucha, że Kajtuś wyzdrowieje, że powinnam mieć nadzieję i co najważniejsze! Muszę być silna! 
Podpowiedział mi także, że oboje z Bartkiem powinniśmy poddać się badaniom DNA, potwierdzającym nasze rodzicielstwo, aby przyspieszyć procedurę adopcyjną. 
Po wyjściu z pokoju, Bartek i Piotr napadli na mnie, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej. Przekazałam im to co wiedziałam, nie mówiłam, że będzie okej, bo nikt tego nie wiedział. Dopiero dalsze badania, konsultacje z onkologami, całe leczenie miały nam dawać odpowiedzi w tej kwestii. 
Wróciliśmy do domu, gdyż zobaczyć się z nim mogliśmy dopiero nazajutrz koło południa. Nie mogliśmy spać. Całą noc przesiedzieliśmy na kanapie w salonie, wpatrując się tępo w jeden punkt. Przysnęłam dopiero nad ranem, Bartek w ogóle. Zadzwonił jeszcze do Andrzeja Kowala, że potrzebuje kilka dni wolnego. Na szczęście otrzymał je, choć nie było to łatwe, bo zbliżały się kluczowe mecze w lidze.  Ja również musiałam znaleźć kogoś na zastępstwo podczas dyżuru. Nie mogliśmy zostawić syna samego. 
Gdy w końcu nadeszła chwila, w której mogliśmy go ujrzeć, oboje jakby doznaliśmy paraliżu. Onkolog, który wprowadził nas we wszystkie plany związane z chłopcem, otworzył nam drzwi do jego sali a my nie mogliśmy zebrać się na odwagę by tam wejść. A on leżał...taki słaby, nieświadomy jeszcze tego co się z nim dzieje i dziać będzie. Rozmowa z nim została powierzona mnie, jako psychiatrze dzieci i młodzieży. Za cholerę nie wiedziałam jak mam to zrobić. Jak mam powiedzieć własnemu synowi, że jest ciężko chory?! 

-Cześć...-jego zachrypnięty głos ledwo dochodził do naszych uszu. Posłał nam uśmiech, który mimo wszystko, mimo osłabienia organizmu, był promienny. Unosząc lekko palec wskazujący znad materaca, wskazał na krzesła, stojące przy łóżku, abyśmy usiedli. Niepewnie zrobiliśmy to, witając się z nim.

-Lekarze mówią, że ze mną okej, ale wiem, że kłamią. Jakby było dobrze to bym tutaj nie leżał, nie na tym oddziale.-mówił, przełykając ciężko ślinę. Chciało mu się pić, więc zaraz chwyciłam za kubeczek z wodą, który stał na szafce, i nabierając odrobinę na łyżeczkę, nalewałam mu do ust, by ugasić pragnienie. 

Tak...Kajtek przeczuwał, Kajtek wiedział, Kajtek był dużym chłopakiem, umiał dedukować. 

Bartosz był coraz to bardziej podłamany, widok Kajetana doprowadzał go do łez. 
Niemożliwe?! Bartosz, wielki twardziel, który nigdy nie okazywał swoich słabości, nagle przy swoim dziecku płakał. Nie widziałam go takiego jeszcze. 
Wstał i wyszedł, nie mógł wytrzymać ani sekundy więcej w sali chorych a Kajtka to tylko utwierdziło w przekonaniu, że jest źle. 
Odliczyłam w myślach od 0 do 3, wzięłam głęboki oddech i chwyciwszy go za dłoń, zaczęłam:

-Wiesz...

-Jestem chory, co?-wywalił, zaskakując mnie tym, że spytał o to tak spokojnie, zupełnie bez emocji. Zachowywał się tak jakby to było coś normalnego, oczywistego...
Patrzyłam na niego, całkiem nie wiedząc już co powiedzieć. Znowu mnie przerosła sytuacja, mnie, psychiatrę, lekarza. Kiwnęłam tylko głową, potwierdzając. Spuściłam wzrok, pociągając nosem na co on zaraz zareagował:

-Hej, nie smućcie się. Jestem silny, dam radę.-mówił, starając się podnieść mnie na duchu. Nie tak powinno być. To ja miałam dodać mu otuchy! Nie na odwrót!

-Białaczka limfoblastyczna.-dopowiedziałam, kładąc się obok, by wtulić w jego ciało. Ależ kochałam tego łobuza. Nie mogliśmy go stracić! Teraz to on milczał przez chwilę, przymykając powieki. Odwrócił się w moją stronę, tak że nasze nosy stykały się ze sobą. Utkwił wzrok głęboko w mych oczach, głaszcząc mnie po policzku.

-Kocham cię, mamo.- i w tym momencie me serce przyspieszyło, waląc jak szalone. Nie spodziewałam się tego, że tak mnie nazwie kiedykolwiek. Złożył na mym czole delikatny pocałunek a ja ocierałam łzy, które leciały po polikach, znajdując ujście na poduszce.

-Jezu...też cię kocham Kajtuś, nawet nie wiesz jak mocno, kochany mój.-szlochałam, przytulając chłopca do siebie jeszcze bardziej. Czemu to wszystko musiało być tak trudne, czemu to wszystko spotkało nas...Pytań było mnóstwo, zaś odpowiedzi niewiele. 

-Tato, chodź do nas.-odparł nasz syn, widząc jak Kurek staje w progu, przyglądając się sytuacji. Zerknęłam na niego a na jego buzi malowało się ogromne zaskoczenie. Oczy miał jeszcze podpuchnięte od płaczu, jednak udało mu się nad tym zapanować. Teraz...myślał, że powiedziałam Kajtkowi o jeszcze jednej rzeczy, jednak nie...nie mogłam go narażać teraz na takie emocje. Chłopiec sam, od siebie nazwał nas mamą i tatą.

-Tato?-powtórzył siatkarz, zagryzając wargę. Wiem co poczuł w tamtej chwili. Wiem, bo poczułam dokładnie to samo. Niesamowite ciepło. Pierwszy raz w życiu ktoś tak do nas powiedział. Ktoś, w tym przypadku nasze dziecko. 
Zbliżył się, stając nad nami. Głaskał nastolatka po głowie, wpatrując się w niego jak w obrazek.-Kocham cię, synu.-dodał ciszej

-Ja ciebie też.-uśmiechnął się, wyciągając do niego dłoń, którą to zaraz oboje spletli ze sobą-Powiedziałem to mamie, powiem i tobie. Dam radę, nie bójcie się. Wyzdrowieję.-zapewniał jakby był tego pewien na 100 procent. Też chcieliśmy w to wierzyć tak mocno jak on. 

-Razem damy radę, w końcu jesteśmy rodziną, tak?-Kurek usiadł na skraju łóżka, całując syna w skroń-Przejdziemy przez to razem.

-Nie inaczej.-uśmiechnął się mały blondyn-Jestem zmęczony, chciałbym się przespać...-ziewnął, próbując utrzymać powieki, które to opadały, dając znać, że pora na sen

-Śpij, będziemy na korytarzu.-powiedziałam, wstając ze szpitalnego łóżka. Chwyciłam męża za rękę i po chwili zniknęliśmy za zamykającymi się drzwiami.

Przed nami najcięższa próba na jaką wystawił nas Bóg. Nikomu, naprawdę nikomu nie życzyłam i życzyć nie będę czegoś takiego...
Chwilami miałam wrażenie, że ja i Bartek przeżywamy to najmocniej, bo Kajtek sprawiał wrażenie niewzruszonego. Doskonale sobie z tym radził póki co. Ciągle nam powtarzał, że mamy się "ogarnąć", bo nie może na nas patrzeć, gdy się tak mażemy. Tym swoim gadaniem doprowadzał nas do śmiechu. Dziwne, prawda? On nas stawiał na nogi. On, ciężko chory chłopiec.
Między czasie poddaliśmy się także badaniom DNA, które nasz prawnik miał dołączyć do sprawy. Wyznaliśmy prawdę kierownikowi domu dziecka o tym, że to my jesteśmy biologicznymi rodzicami Kajetana. Mężczyzna nie chciał nam początkowo wierzyć, ale gdy przejrzał dokumenty chłopca ze szpitala oraz moje po porodzie,zmienił zdanie. Mieliśmy nadzieję, że to nam bardzo pomoże. Pozytywne wyniki badań oraz zdanie ów mężczyzny, który zgodził się nam pomóc. A przecież pomagając nam, pomagał Kajtkowi i to było najważniejsze. 



^O^
Ktoś mnie rozgryzł! :D 
Co wy na to? 
Jeżeli jesteście ciekawe co będzie dalej to powiem tylko tyle, że planuję się podłożyć pod pewien film i książkę. Nie całkowicie, ale troszkę tak :)
Mam nadzieję, że Wam się podoba. 
Pozdrawiam! ^^

czwartek, 21 stycznia 2016

Rozdział 16.

Piątkowa kolacja u Adama i Iwony Kurek. Niby nic nadzwyczajnego, niby nic co mogło by wnieść do naszego wspólnego życia coś ważnego, a jednak warto o tym wspomnieć. 
Moja kochana teściowa wyczuła, że relacja na linii ja-ona znacznie uległa pogorszeniu od ostatnich świąt, tak więc z uporem starała się to jakoś naprawić. Być może nawet domyślała się, że ja wiem. Czy to od Bartka, czy od jej męża-mało ważne.
Najważniejsze dla niej było to, że traciła moje zaufanie, moją sympatię a przecież ostatnie lata naprawdę miałyśmy dobre. Lubiłyśmy się. Nie narzekałam na swoją teściową, bo nie miałam powodów do momentu podsłuchania jej rozmowy z Bartoszem. Trudno, stało się. 
Pani Kurek postarała się niebywale, gdyż kolacja, która niby odbywała się bez okazji, wyglądała na co najmniej świąteczną a ona sama napadła na nas w drzwiach, całując po policzkach jakby nie widziała nas kilka miesięcy. Czułam się nieswojo z jej powodów, ale widok mego teścia jakoś poprawił mi nastrój. Złoty człowiek, kochałam go jak swojego własnego ojca. 

-Mam nadzieję, że jesteście bardzo głodni.-składając dłonie jak do pacierzu, zagadała Iwona, by zaraz wskazać na wejście do dużego pokoju

-Ja jestem, żona mnie nie karmi to się u mamusi najem.-walnął Bartosz, za co oberwał z pięści w ramię. Miało zaboleć jego a zabolało mnie. Moja drobna rączka przegrała starcie z jego bicepsem. Niech cię cholera. Skrzywiłam się, dając do zrozumienia wszystkim, że cierpię, na co Bartek miał oczywiście gotowy tekst, co by jego rodzice, którzy nie widzieli zdarzenia, wiedzieli  co się stało. A właściwie się nie stało, ale jego fantazja ponosi. 

-Muszę jej czasem wpierdzielić żeby wiedziała kto tu rządzi.-kiwnął głową z powagą. Mnie zatkało, Adam wybuchł śmiechem a Iwona, trzymając w dłoni ściereczkę, przyrżnęła nią synowi po plecach.

-Jak Boga kocham, każdego dnia zastanawiam się co ja w tobie widziałam, wiążąc się z tobą.-no ręce opadają! Usiadłam przy stole, wlewając sobie kompotu truskawkowego do szklanki. Spoglądałam raz na męża, raz na jego ojca, którzy szczerzyli się jak głupi do sera. 

-Moooniaaaa, to Bartek powinien dziękować Bogu, że ma taką kobietę!-wtrącił teść

-Tak, bo jaka normalna istota płci żeńskiej by wytrzymała z czymś takim 14 lat... Matko kochana! Pół życia mi zatrułeś!-zdzieliłam sobie z otwartej dłoni w czoło, nie mogąc uwierzyć, że toć naprawdę pół swojego życia z nim spędziłam!

-Najlepsze 14 lat mego żywota. Nie licząc siatkówki ma się rozumieć.-ooo jaki słodki się nagle zrobił ten mój cwaniaczek. Poruszał zabawnie brwiami, wpatrując się we mnie jak w obrazek. No usiadł na przeciw i oglądać go musiałam, jakby z boku zasiąść nie mógł...

-Bartuś się podlizuje!-zauważyła jego mama, wchodząc do salonu z pieczonym kurczakiem. Postawiła mięso na środku stołu i zajęła miejsce obok swego męża.-Smacznego!

-Podlizuje się, bo na coś liczy!-zafantazjował senior, trącając żonę łokciem. Ta pokręciła głową z rozbawieniem, kryjąc twarz w dłoni, z której przed momentem wypuściła widelec.

-Ja się nie muszę podlizywać, ostatnio nawet prosić nie muszę.-wypiął się dumnie, ukazując rząd białych zębów. No co jak co, ale nasze łóżkowe sprawy to nie jest temat do rozmów przy stole! Zmrużyłam powieki, czerwieniąc się z lekka co na pewno zauważył każdy, kto siedział obok.

-Kuźwa, Kurek, zamknij już dziób!-rozkazałam lekko zmieszana, ale i zarazem rozbawiona. Nałożyłam sobie kaszy jaglanej na talerz a do tego obok ułożyłam pierś kurczaka. Smakowało wspaniale, teściowa to miała rękę do gotowania! 
Po zjedzeniu posiłku, mężczyźni usiedli na kanapie, rozmawiając zażarcie na temat sportu. Obaj doskonale się na tym znali, przecież łączy ich ta sama dyscyplina. Tyle, że Adam jest już na sportowej emeryturze. 
My zaś chodziłyśmy po kuchni, sprzątając brudne naczynia. Wzięłam się za mycie talerzy, postanowiłam jakoś pomóc, mimo wszystko. Zamieniłyśmy kilka słów, jednak było to takie gadanie od niechcenia. Teściowa celowo ciągnęła mnie za język, dopytywała o różne rzeczy, ale w kółko słyszała to samo. W końcu jednak postawiła sprawę na ostrzu noża. Czekałam na to.

-Wiem, że masz do mnie żal.-rzekła stanowczo, zachodząc mi drogę ku wyjściu z kuchni

-Nic mama nie wie.- burknęłam, dając krok w bok, by ją ominąć, ale ta chwyciła mnie za dłoń

-Przepraszam. Wiem, że to na nic się zda, ale tylko tyle mogę teraz zrobić. Po prostu przeprosić.-zagryzła wargę, wymuszając na mnie to bym spojrzała jej głęboko w oczy

-Masz mamo rację, to na nic. Nie wiem czy kiedykolwiek...czy w ogóle mamie wybaczę. Nie wiem. Muszę to wszystko sobie ogarnąć. Muszę a właściwie to musimy z Bartkiem dociągnąć sprawę adopcji do końca a jak już to się uda, jak Kajtek będzie z nami to mam nadzieję, że wszystko się ułoży.-szeptałam, opierając się o ścianę kuchni-Spokojnie, nadal jesteśmy rodziną, w tej kwestii nic się nie zmienia, choć mówią, że "synowa to nie rodzina".-zaśmiałam się, wbijając wzrok w podłogę

-Monika, kocham ciebie jak córkę. Kiedyś martwiłam się tylko o karierę syna, bałam się, że to wszystko runie, ale wiem, że popełniłam ogromny błąd.-podeszła bliżej, tamując łzy, napływające do je oczu

-Jak widać, kariera nie runęła. Wszystko gra. Bartek jest światowej sławy atakującym, niczego nie popsułam, no ale okej. Koniec tematu!-wzruszyłam ramionami-Jutro mam dyżur w szpitalu, chyba musimy już iść.- mówiąc to wyszłam, poinformowałam męża o tym, że trzeba już jechać, bo przed nami kawałek drogi. Z niechęcią w głosie, ale i również w zachowaniu, Bartosz podniósł się leniwie z miejsca, zamieniając jeszcze parę słów z tatą, po czym chwycił kurtkę i buty, ubierając się w przedpokoju. Uczyniłam to samo. Teściowie przyglądali się nam bacznie a dokładniej to Adam próbował rozgryźć mnie i swą żonę, bo nasze miny były co najmniej dziwne i wskazywały na to, że coś się stało przed momentem. Żegnając się już mieliśmy wychodzić, ale zatrzymał nas mój telefon, który rozbrzmiał nagle gdzieś na dnie mej wielkiej torebki. Nim go znalazłam, nim odebrałam to ten ktoś się rozłączył a Kurek już musiał walnąć komentarz, że mam w torebce taki bałagan i połowa rzeczy, która się w niej znajduje jest mi niepotrzebna. Darował by sobie takowe uwagi!
Zmartwiłam się odrobinę, widząc na wyświetlaczu komórki imię i nazwisko opiekuna Kajetana a niżej jakiś nieznany mi numer, który to dobijał się wcześniej a ja najwyraźniej nie słyszałam, że ktoś dzwoni. 

-Dobry wieczór, Monika Wójcik-Kurek, ktoś do mnie dzwonił przed chwilką z tego numeru.-powiedziałam, gdy po kilku sygnałach oczekiwania jakaś kobieta podniosła słuchawkę 

-Dobry wieczór, kliniczny szpital wojewódzki w Rzeszowie. Chciałabym panią poinformować za zgodą opiekuna prawnego Kajetana, że chłopiec od kilku godzin przebywa na oddziale dziecięcym. Więcej dowie się pani po przybyciu.-Jezu, nogi się pode mną ugięły. Jak to szpital? Co jest grane? Co z moim synem?! Zrobiło mi się gorąco, słabo, wypuściłam smartphone'a z rąk, opierając się mimowolnie o ścianę. W jednej sekundzie zbladłam. Widzieliśmy się z nim dzisiejszego ranka i wszystko było dobrze! 

-Kochanie?-Bartek chwycił mnie za przedramię, próbując wyczytać coś z mojej twarzy. Jednocześnie podtrzymywał me ciało, które wyglądało jakby zaraz miało walnąć z impetem o podłogę.

-Kto to był?-spytał teść, łapiąc mnie z drugiej strony

-Kajtek jest w szpitalu. Coś się stało...-wydusiłam z siebie, by po chwili się rozpłakać. Nie wiedziałam czy to było coś poważnego. Płakałam z powodu niewiedzy, a niewiedza jest najgorsza.

-Co?!-i Kurkowi mina zrzedła-Jedziemy! Szybko jedziemy!-nawet nie wiem kiedy a siedzieliśmy już w samochodzie. To była chwila! Teście kazali nam zadzwonić, gdy będziemy już na miejscu...a na miejscu będziemy dopiero za jakieś 2 godziny...


^O^
Rozdział wesoły, ale tylko do połowy. Co dalej? Co się stało? 
Mogę Wam powiedzieć, że...od następnego rozdziału, który pojawi się najprawdopodobniej na koniec stycznia, będzie smutno. Dlaczego? 
Od samego początku mym zamysłem było może nie doprowadzanie Was do łez, ale może do chwili zmartwienia.
Nie bez powodu wybrałam sobie piosenkę Abby jako tekst przewodni mych bohaterów oraz po trosze tego opowiadania ^^
Pozdrawiam, siatkarka :* <3